Na 2. rocznicę śmierci Jana Pawła II „Tygodnik Powszechny” (13/1) przynosi wiele tekstów, z których wybrałem jeden − Michała Kuźmińskiego i Macieja Müllera „Więcej pomników niż stypendiów”.
Współpracownicy „TP” zapisują: „26-letni Piotr Czerski napisał rok temu książkę „Ojciec odchodzi” – o wędrówce człowieka religijnie obojętnego po Krakowie w dniach, kiedy umierał Jan Paweł II. Bohater książki ogląda portrety Papieża przy cennikach kebabów, obserwuje kiboli „zjednoczonych” dla Jana Pawła II i żałobne tańce dziennikarzy. Idzie pod prąd rozmodlonych tłumów. (…)
– Tamta masowa aktywność, choć dominowała w mediach, nie była wcale najczęstszym sposobem, w jaki przeżywaliśmy odchodzenie Papieża – twierdzi tymczasem dr Tomasz Żukowski, który przewodniczył publikowanym właśnie badaniom świadomości społecznej, przeprowadzonym przez Centrum Myśli Jana Pawła II i OBOP (listopad 2006, próba ogólnopolska). – Najczęściej przeżywano to w domach, potem w kościołach, sfera publiczna jest dopiero na trzecim miejscu.
Ponad cztery piąte badanych dokładnie pamięta, co wtedy czuło. Badacze tym właśnie tłumaczą fakt, że połowa respondentów za „osobiście najważniejsze” święta narodowe uznaje Dzień Niepodległości oraz… 2 kwietnia. Tylko 1 proc. badanych twierdzi, że Papież nie był dla nich kimś szczególnym. Zaś 94 proc. mówi o nim „mój Papież”, a za autorytet moralny uznaje go nawet połowa nigdy niepraktykujących. (…)
Po śmierci Jana Pawła II ruszyły papieskie ośrodki. Największym bodaj jest warszawskie Centrum Myśli Jana Pawła II. Działa od 1 kwietnia 2006 r., jako samorządowa instytucja kultury, powołał je prezydent Warszawy Lech Kaczyński. Organizuje konferencje, wystawy, zbiera pamiątki po Janie Pawle II, pilotuje stypendia miasta Warszawy im. Jana Pawła II, które pobiera 559 osób. To 200–1500 zł dla uczniów, studentów i doktorantów ze stolicy, osiągających dobre wyniki mimo trudnych warunków życia.
Zapytany, czy w ciągu tych dwóch lat wygrały pomniki, czy dzieła miłosierdzia, Piotr Dardziński, dyrektor Centrum Myśli Jana Pawła II, odpowiada, że jest remis.
– Ale ze wskazaniem na pomniki. (…)
Trzy czwarte badanych przez Instytut Myśli Jana Pawła II (warszawski, przy budowanej Świątyni Opatrzności Bożej – przyp. Czytacz) twierdzi, że zna nauczanie Papieża, co szósty, że „zdecydowanie”. Co trzeci deklaruje, że przeczytał choć jedną jego książkę, a 90 proc. – że przynajmniej raz słuchało jego homilii w radiu lub telewizji, połowa – że czytała je w prasie.
– Papież budził w ludziach praktyczne dobro, które nie musi wynikać z głębokiej lektury encyklik. Gdybym miał wybierać, czy nasi stypendyści mają czytać nauczanie Papieża, czy żyć według jego wskazań, bez wahania wybrałbym drugie – mówi Dardziński.
Czterech na pięciu Polaków deklaruje, że kieruje się w życiu papieskim nauczaniem (co piąty – „zdecydowanie”), a wpływ Papieża na Polaków dostrzega aż 70 proc. badanych. Nie potwierdza tego na pierwszy rzut oka styl polskiej debaty publicznej czy, jak zwraca uwagę Grzegorz Pac z „Więzi”, sytuacja w Kościele. – Od dwóch lat słyszeliśmy, jaki Kościół po Janie Pawle II jest silny, że ruszamy podbijać Europę, a nagle zaczęło się walić – opowiada. – Nie mam też poczucia, żeby przez środowiska szeregowych katolików szła jakaś lawina przemiany.
Według badań OBOP z początku tego roku tylko 14 proc. Polaków uważa, że innym ludziom można ufać. Dlatego tylko 12 proc. należy do jakiejś organizacji pozarządowej („Gazeta Wyborcza”, 23 stycznia). – Zależy, o co pytamy – zastrzega jednak dr Żukowski. – Bo rodzinie, sąsiadom czy znajomym ufa nawet 70-90 proc. naszych rodaków, a nieznajomym, z którymi się stykają, ponad 30 proc. Na rzecz innych, niekoniecznie w organizacjach, pracuje ok. 35 proc.
Żukowski wymienia przykłady świadczące o tym, że deklaracje o słuchaniu Papieża mogą jednak mieć praktyczne potwierdzenie:
Porównania wartości młodzieży z dziesięciu największych krajów Unii pokazują, że młodzi Polacy są najbardziej konserwatywni obyczajowo, równocześnie lokując się na trzecim miejscu pod względem otwartości na rynek. Po drugie, jak wynika z badań UNICEF, nasze dzieci prowadzą życie zdrowsze i wolniejsze od zagrożeń niż ich rówieśnicy z Zachodu. Po trzecie, dzisiejsza młodzież to kolejne pokolenie, w którym nie spadają wskaźniki praktyk religijnych. W wielu krajach Europy nastąpiło tu ewidentne załamanie, u nas nie.
„Polskim fenomenem jest to, że udało się zbudować wolne media pod rządami ustawy uchwalonej w stanie wojennym. Dziś koalicja chce zmienić prawo prasowe. Czytaj: zaostrzyć je tam, gdzie generałowie okazali się mięczakami” – pisze Jerzy Karwelis w „Medialnej puszce Pandory” na lamach „Newsweeka Polska” (nr 13 z 1 kwietnia).
I notuje dalej: „Jak to się w ogóle mogło stać, że od początku nowej Polski tak wrażliwy aspekt życia nowoczesnego państwa jest regulowany przez prawo z 1984 roku? Powód jest prosty − generałowie napisali wtedy całkiem niezłą ustawę. To przypadłość wielu junt, które sądząc, że są wieczne, proklamują różne prawa gwarantujące na papierze wolności obywatelskie w przekonaniu, iż grono światłych oficerów i tak zawsze będzie stało na straży dostępu do swobód tak hojnie deklarowanych. Tak było i tym razem − uchwalone w stanie wojennym prawo prasowe wręcz kokietuje gwarancjami wolności słowa, bo na końcu wszystko i tak załatwiał szlaban zezwoleń wydawanych przez cenzurę.
Wystarczyło zatem w 1990 roku znieść urząd cenzury, aby powstały wolne media. W ustawie zostały oczywiście ślady PRL, ale dotyczy to bardziej kwestii kuriozalnych realiów czy nazewnictwa niż przepisów krępujących wolność słowa. Dlatego wielu zwolenników zmiany prawa prasowego wysuwa argument, że chodzi tylko o wyplenienie chwastów PRL-owskiej stylistyki. Dziś jest jednak jasne, że na kosmetyce się nie skończy. O dziwo, wieko tej puszki Pandory podważają nie tylko politycy…”
Igor Rycik w „Naturze 2000 – Następne starcie”: „Polski rząd przegrywa walkę o obwodnicę Augustowa. Nic nie dała wizyta ministra ochrony środowiska w Brukseli. Niczego nie zmieniły dokumenty wysyłane do Komisji Europejskiej. Dolina Rospudy ma być wolna od samochodów − orzekli w ubiegłym tygodniu brukselscy urzędnicy i teraz ma to potwierdzić Trybunał Sprawiedliwości. Choć Jerzy Polaczek, minister transportu, zapewnia, że sędziowie zgodzą się na budowę trasy, to realne szanse na to wydają się minimalne. Już w tym tygodniu można się spodziewać decyzji o tymczasowym wstrzymaniu prac budowlanych, a w ciągu sześciu miesięcy ostatecznego zakazu budowy”.
Publicysta tygodnika dochodzi do wniosku, że „Gdyby uwzględnić wszystkie żądania ekologów, 15 procent polskiego terytorium znalazłoby się pod ochroną. Ani fabryk, ani dróg, ani kolei”.
I jeszcze okładkowy, zdumiewający tekst Marka Kęskrawca pt. „Seks, korupcja i Prokuratura Krajowa”.Dziennikarz pisze tutaj: „Ministerstwo Sprawiedliwości rozpięło parasol ochronny nad osobą z ciemnymi sprawami na sumieniu i wielkimi kwotami na koncie. A mechanizm włączył się na sygnał Radia Maryja”. I dalej: „Czy najbardziej skompromitowany naukowiec polski − odpowiedzialny za wyłudzenia sięgające setek tysięcy złotych, łapówkarstwo, podżeganie do fałszywych zeznań oraz groźby pozbawienia życia i seksualne wykorzystywanie studentów − może liczyć na życzliwość ministra sprawiedliwości oraz prokuratora krajowego? Może.
Wystarczy, że nazywa się Antoni Jarosz i jest ulubieńcem słuchaczy Radia Maryja. Wtedy wszystko jest możliwe. Nawet to, że sprawą zainteresuje się sam minister Zbigniew Ziobro, a jego podwładni doprowadzą do wypuszczenia z aresztu aferzysty, mimo że ten symulowaniem chorób próbuje notorycznie torpedować swój proces. Możliwe jest także i to, że prokurator krajowy Janusz Kaczmarek decyzją o przeniesieniu śledztwa do innego miasta uniemożliwi kolejne zatrzymanie przestępcy. A sparaliżowani strachem prokuratorzy z Podkarpacia postarają się za wszelką cenę nie dostrzec 5 mln złotych na lokatach bankowych aferzysty.
Zaledwie miesiąc temu („Newsweek” 9/2007) w artykule „Prawo na telefon”: „ujawniliśmy, jak białostocka prokuratura opóźniała śledztwo w sprawie nieprawidłowości przy budowie miejscowej oczyszczalni odcieków. Dzięki temu zamieszany w aferę Marek Kozłowski mógł spokojnie jako kandydat PiS ubiegać się o fotel prezydenta Białegostoku. A tuż po wyborach prokurator apelacyjny Sławomir Luks cofnął wysłane już do niego wezwanie na przesłuchanie w charakterze podejrzanego. Polecenie zostało wydane telefonicznie wprost z gabinetu ówczesnego prokuratora krajowego, a dziś szefa MSWiA, Janusza Kaczmarka, który później zdecydował o zabraniu całego śledztwa z Białegostoku. Po naszej publikacji w obronie Kaczmarka stanął minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Jego zdaniem, nasze zarzuty były nieprawdziwe, a decyzja o przeniesieniu sprawy do Rzeszowa została podjęta w trosce o obiektywizm prokuratorów. Poszliśmy tropem afery odciekowej na Podkarpacie i… trafiliśmy na kolejną podejrzaną sprawę, w której znowu pada nazwisko Janusza Kaczmarka. To kolejny dowód na to, że ręczne sterowanie śledztwami przez najważniejszych urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości powoli staje się w Polsce normą”.
Sięgam po tygodnik „Wprost” (13/1). Na okładce czterech goluteńkich mężczyzn z lewicy (Kwaśniewski, Miller, Olejniczak, Oleksy), przysłaniających sobie rączkami jedynie przyrodzenia, a wewnątrz numeru tekst Marcina Dzierżanowskiego „Krach Polski Prezia”. Autor notuje: „Prawda jest taka, że cały kapitalizm polityczny stworzył Kwaśniewski. Ch… skończony, oszust i krętacz”. Te słowa Józefa Oleksego są najkrótszym streszczeniem jego ponadtrzygodzinnej rozmowy z Aleksandrem Gudzowatym.
Ujawnione w internetowym wydaniu tygodnika „Wprost” taśmy mogą ostatecznie pogrzebać postkomunistyczną lewicę i jej projekt Polski – Rzeczpospolitą Prezia (jak nazywano Aleksandra Kwaśniewskiego). Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro już zapowiada, że pijacka opowieść Oleksego to materiał na co najmniej kilka prokuratorskich śledztw. Mogą one objąć niemal wszystkich znaczących polityków lewicy po 1989 r. oraz niektórych ich bliskich: Marka Borowskiego („kręcił w rozliczeniu kampanii”), Leszka Millera („dupek zawzięty, cyniczny i nieuczciwy”), jego syna Leszka juniora („gówniarz, chodziło powszechnie, że bierze”), przyrodniego brata Sławomira („samodzielnie działał korupcyjnie”), Wojciecha Olejniczaka („podobały mu się aferki w SLD”), Zbigniewa Siemiątkowskiego („konfabulant schizofreniczny”), skarbnika SLD Edwarda Kuczerę („trzymał przekręty w tajemnicy”), a przede wszystkim Aleksandra Kwaśniewskiego („mały krętacz”) przedstawionego przez Oleksego jako capo di tutti capi postkomunistycznego układu. (…)
Taśmy prawdy Oleksego wypłynęły dokładnie w chwili, gdy jego środowisko próbowało wrócić do politycznej gry. Mocnym uderzeniem miał być zapowiedziany w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” wielki come back byłego prezydenta. Dziś już wiadomo, że to się Kwaśniewskiemu („za co się brał, zawsze spier…”) nie uda. Dla postkomunistycznej lewicy to być może jedyna szansa, by SLD rzeczywiście przestał mieć twarz dawnych partyjnych sekretarzy. Nawet Krzysztof Janik („ambicjoner”) przyznaje, że Oleksy to tragiczny symbol jego pokolenia, które powinno wreszcie zrozumieć, że czas odejść. − Był marszałkiem Sejmu, premierem, szefem partii rządzącej. A równocześnie ciągle czuje się dobrze zapowiadającym się politykiem − ironizuje Janik. − W KC KPZR może by go zapisali do młodzieżówki, ale w normalnych partiach tacy jak on usuwają się w cień – zauważa Janik. I dodaje: − To, co zrobił Józek, oznacza dla SLD przyspieszone pożegnanie z pokoleniem „okrągłego stołu”.
Czy tacy działacze, jak Wojciech Olejniczak, Grzegorz Napieralski czy Katarzyna Piekarska to zrozumieją? Dziś trudno to przesądzić. Jedno jest pewne: więcej takiej szansy od losu i Oleksego („kretyn skończony” – tak Oleksego określił Kwaśniewski – przyp. Czytacz) nie dostaną.
Jak się dowiedział „Wprost”, stara gwardia nadal walczy. Na wszelki wypadek przekonuje tzw. młode kierownictwo partii, by w medialnych wypowiedziach specjalnie Oleksego nie atakować. Wiadomo, że były premier od kilkunastu miesięcy przygotowuje do druku polityczne wspomnienia, o których już dziś się mówi, że wywołają skandal. Wielu partyjnych towarzyszy ostrzega, że postępując z Oleksym zbyt brutalnie, można się stać bohaterem jego kolejnej opowieści − tym razem jak najbardziej świadomej i przeznaczonej do publicznej wiadomości. To dlatego 24 marca umożliwiono mu wystąpienie na konwencji SLD, a nawet nagrodzono oklaskami. Charakterystyczne, że krytykując Oleksego za oskarżenia skierowane pod swoim i kolegów adresem, Aleksander Kwaśniewski nie użył określenia „oszczerca”, tylko „zdrajca”. Tak jakby jego dawny partyjny kolega ujawnił jakąś skrzętnie skrywaną tajemnicę. Czy ostatnią? Wszystko wskazuje na to, że nie. Może właśnie dlatego Oleksy na drugi dzień po wywołanym przez siebie skandalu spokojnie przyjechał na Rozbrat do partyjnej siedziby i robił to, co lubi najbardziej: przez cały dzień udzielał wywiadów niezliczonym mediom. Ku postępującej irytacji Kwaśniewskiego”.
I z komentarza naczelnego, Stanisława Janeckiego, „Impotenci”, ku zadumie: „Tego nie ma w żadnym cywilizowanym kraju” – to hasło wytrych wielu polskich inteligentów, w tym licznych profesorów. Znaczy, że „coś” nie mogłoby się zdarzyć, nie występuje, jest nie do pomyślenia nigdzie poza Polską. To oczywiście typowy paliatyw, czyli zdanie puste. Bo w rzeczywistości te wyróżniające ponoć nasz kraj okropieństwa w sferach faktów (totalna katastrofa państwa), prawa (totalny zamordyzm), moralności (totalna degrengolada) czy sądów estetycznych (totalne badziewie) zdarzają się w każdym cywilizowanym państwie. Zasadnicza różnica między Polską a tymi „cywilizowanymi krajami” polega na tym, że tam nikt się nie porównuje do „cywilizowanych krajów”, tylko mówi, co mu się nie podoba we własnym kraju.
Nasi mądrale tłumaczą nam, głupkom, którzy nic nie rozumieją z tego, co oni mówią, że po pierwsze, oni coś rozumieją, czyli są wyjątkowi. Po drugie, dowodzą nam, nadal głupkom, że oni znają cywilizowane kraje, a my tylko lokalny zaścianek, czyli że jesteśmy żałosnymi czereśniakami. Po trzecie, demonstrują poznawczą wyższość: wedle zasady, że tylko debile widzą pozytywne strony rzeczywistości, natomiast prawdziwi mędrcy czują wyłącznie obrzydzenie i wszystko im się kojarzy skatologicznie. Po czwarte, udowadniają przynależność do elity: bo wiedzą, co to są wyższe wartości, mają aspiracje i podstawy do osądzania wszystkiego, no i mają to niezbędne wybranym poczucie wyższości nad nami, matołami. Zatem z pozycji matoła wołam: „Ave Marcin Król!”, „Ave Wiktor Osiatyński”, „Ave Hanna Świda-Ziemba”, „Ave Andrzej Romanowski” itd., itp.
Kiedy już się upodlimy jako zakała, ciemnota i obciach, zaczynamy się zastanawiać, czy słusznie to robimy. Bo kiedy przyjrzeć się naszym mądralom, okazuje się, że za pozorną elitarnością kryje się zwykłe sekciarstwo. Że z bliska nie przypominają kondotierów intelektu, lecz raczej ślepców z genialnego obrazu Pietera Bruegela, których perspektywa sięga zaledwie na wyciągnięcie ręki, a poglądy są wyłącznie stadne”.
Czytacz
________________________________________