Wiele zdawało się już wyraźniej niż dotąd mówić: Słońce nad głową, a pod stopami ziemia − oto pewność, której trzeba teraz doświadczać w pełni. Wiosna w słońcu czerwcowego popołudnia odsłoniła to, co najpierw długo ukrywała zima, przedwiośnie ledwo co podszeptywało, marzec trochę ujawniał, a kwiecień i maj karmiły, by wzrosło…
Przede mną, skupioną na podglądaniu obiektywem, co w trawie piszczy, nagle wyrósł dawno nie widziany znajomy z łąk kultury. Ba! nie tylko wyrósł, lecz zaanonsował się wyśpiewaniem pierwszej strofy znanej Modlitwy Bułata Okudżawy:
Dopóki nam ziemia kręci się,
Dopóki jest tak czy siak,
Panie, ofiaruj każdemu z nas,
czego mu w życiu brak −
Mędrcowi darować głowę racz,
Tchórzowi dać konia chciej,
Sypnij grosz szczęściarzom…
…Tyle że tym razem z dodaniem ogarniającej także mnie intencji w ostatnim wersie: I Stefanię, i mnie w opiece swej miej. Na tym też wersie urwał śpiew, by zaraz ze swadą i zawadiacką miną oznajmić:
− Dzieńdoberek teraz nam nastał! Nareszcie widzę pani uśmiech, a pani widzi mój! Koniec z zamaskowaniem! Miejmy nadzieję, że to zapowiedź nadejścia lepszych czasów − podsumował. Jak się okazało, przebywał w gościnie u rodziny i sam zadziwił się splotem okoliczności, który sprawił, że staliśmy obok siebie.
Na zielonej estradzie. Po kilkunastominutowej naszej rozmowie, okraszanej żartobliwymi komentarzami, z krótką wymianą poglądów o pokonywaniu pandemii w Polsce i na świecie czy najbardziej istotnych wieści na tematy kulturalne (np. odmrożenia kultury, czyli jej możliwego wykwitu na żywo), cudem spotkany znajomy, uchylając słomkowy kapelusz z gestem dżentelmena i aktora kabaretowego, powoli się oddalał. I to jak! − wysmakowanym stylistycznie tanecznym krokiem i raz po raz machając do mnie z fantazją, porozumiewawczo. W wiosennym nastroju, zwracając uwagę teraz demonstrowaną również wokalnie Deszczową piosenką Freda Astaire`a i zarażając dookolnie dobroczynnymi wirusami pogody ducha, zbliżał się do placu zabaw. Tam czekały na niego już zniecierpliwione, harcujące na huśtawkach wnuczęta, którym obiecał i bajki, i pokazy, i że będzie śpiewać specjalnie dla nich…
− Bez mikrofonu i całego tego kombinatorium nagłaśniającego! − podkreślał podczas wcześniejszej rozmowy, zdradzając treść umowy zawartej ze swoimi wnukami. Te już w drodze do nich wielce uzdrowieńcze walory jego spontanicznego występu malowały uśmiech nielicznych spacerujących w pobliżu, a niektórych pobudziły do zasłużonych szczerych i gorących oklasków. Tak oto wraz z kilkoma mniej lub bardziej zorientowanymi szczęśliwcami byłam współuczestniczką nieoficjalnego i bez jakichkolwiek ograniczeń otwarcia na zielonej estradzie przestrzeni publicznej dla dziedziny kultury. Mistrzowsko wykonana przez niego parodia z pantomimą znanej i uwielbianej klasyki filmowej, odwołująca się w pełnym słońcu do deszczowych pejzaży! i z niewidzialnym parasolem! rozbawiła mnie do łez… W tych zaś okolicznościach moich emocji wędrowniczki w drodze nie sposób było pogodzić z miłym zaproszeniem natychmiast, tj. za godzinę, na ucztowanie w kręgu bliskich i znajomych znajomego.
Pora dla natury. Ciepło i słońce, żywioły przyjazne wszystkiemu stworzeniu, i rozświergotane na wiele głosów ptaki w coraz to z każdym dniem bujniejszych koronach drzew − w pierwszej dekadzie czerwca skusiły mnie wreszcie do wędrówki. Dłuższej niż ta codzienna w pobliże domu czy po zakupy albo w misjach kulturalnych. I przede wszystkim dla wytchnienia od wielogodzinnego dzień w dzień intensywnego skupienia na tworzonych w komputerze treściach.
− Teraz byle nie planować trasy, lecz iść przed siebie, nasłuchując swoich instynktów! − postanowiłam.
Niedawno na osiedlach ścinały trawy wniebogłosy warczące kombajny. Powtarzam: kombajny, by tych machin − z ich iście z piekła rodem mocami akustycznymi − nie nazywać na przykład kosiarkami. Mękę zadawaną przez wiele godzin tą naddecybelową chłostą uszu koi teraz nasycający powietrze coraz intensywniejszy zapach siana. I już tak blisko do iluzji błogiego oddychania przestrzeniami pól w porze żniw… gdyby nie drażniący znów nozdrza fetor spalin wszędobylskich samochodów. I ten nieustający ich pomruk dobiegający z autostrad czy nawet dróg osiedlowych, niedawno jeszcze przeznaczonych wyłącznie dla niezmotoryzowanych…
− Ptaki przywykły do wszelkich melodyk cywilizacji, domowi czworonożni ulubieńcy nie znają niczego innego dobiegającego zza okien, a tylko my pogrążamy się w ambiwalencji… − konkludowałam w myśli, przemierzając osiedla. I przypominając sobie sprzed lat zaskakujące, wyjątkowo przenikliwe uwagi-pytania pewnego zdawałoby się bezradnego dziesięciolatka:
− Proszę pani, czy ludzkość nie postradała rozumu? Chyba większość woli udawać, że nie słyszy i nie widzi tego wszystkiego, co jest nienaturalne! Jak można tego nie widzieć i nie słyszeć?! Jak można zgadzać się na to, by tak wolno naprawiano to, co zepsuto? − niemal krzyczał, wzburzony. A był ten chłopiec już wówczas samoukiem − pochłaniał wiedzę ponadprogramową o przyrodzie i tym wszystkim, co wniósł postęp techniczny i urbanizacja. Poszukiwał książek w bibliotekach. Szukał też z determinacją dróg do naukowców. I wiadomo mi, że je znalazł, by być w końcu jednym z nich.
Poznańskie żywe morze zielone z żabimi koncertami. W Poznaniu naturę się ceni, znajduje się dla niej wiele miejsca, lecz też z determinacją broni, gdy decyzje administracyjne jej zagrażają. Wokół problemów zagrożeń środowiska krzątają się liczni ekolodzy i waleczni działacze społeczni. Rozchwiana równowaga wymaga nie tylko wielu interwencyjnych, ratunkowych i naprawczych działań, lecz także profilaktycznych. A myślę, że prawdziwy postęp dokona się wtedy, gdy każdy człowiek zdoła dogłębnie rozumieć − chociaż to niełatwe na tym etapie organizacji społeczeństw, traktowania natury, metod i skali korzystania z niej i jej bogactw kopalnych − że jest w pełni odpowiedzialny nie tylko za swoje życie, lecz w ogóle za życie na Ziemi.
Fauna i flora mają w mieszkańcach Poznania wielu przyjaciół, w tym stowarzyszonych w różnych formacjach czy nawet pośród przedstawicieli urzędów. Ostatnio coraz głośniej o inicjatywach poznańskiego Uniwersytetu Przyrodniczego − pionierskich, przełamujących mentalne nawyki i dobroczynnych dla środowiska i miasta. Rok temu naukowcy tej ostoi wiedzy wystosowali do mieszkańców Poznania po raz pierwszy zaproszenie na wieczorne żabie koncerty na Cytadeli. Wydarzenie łączące meandry kultury z potencjałem natury! Kto wie, może tak daleko poniosło ideę z trzeciej strofy mojego wiersza dla dzieci na Dzień Dziecka pt. Czerwcowy poranek:
Dziś Święto Żabki, a nie Pisklęcia!
przeczą żaby dumą się unosząc:
Rech i kum, to wirtuozów zaklęcia!
Mistrzowie na koncert żabki proszą!
A że właśnie Uniwersytet Przyrodniczy parkowy staw na Cytadeli zasiedlił najbardziej dumnymi żabimi rodami, a ściślej ropuchy zielonej, mającej w Poznaniu swoich pierwszych przodków w pokoleniach żyjących tutaj najprawdopodobniej przed kilkoma wiekami, można było liczyć na klasykę z górnych półek wykonawczych − chóralną i solową, cenioną przez miłośników sielskości. Dla publiczności w Rosarium zapewniono sto miejsc. Koncerty odbywały się do początku lipca także w innych akwenach: na Ratajach czy w centrum Poznania. Tegoroczna edycja popisów artystycznych ropuszych wybitności śpiewaczych ma już wielu wiernych i zachwyconych słuchaczy. Wszystkich − uciekinierów od drażniących kakofonicznych kompozycji silników samochodowych. A że w pobliżu głównej sceny artystycznej nie ustaje ruch kołowy i przemieszczają się poznanianie, naukowcy apelowali o uwagę na ropuchy migrujące ze stawu na Cytadeli w bardziej dzikie miejsca. Wstrzymano tam nawet koszenie traw, by tych chronionych płazów, cennych dla środowiska, a zagrożonych wyginięciem, nie płoszyć i nie narażać na niebezpieczeństwo.
Uskrzydleni i bezskrzydli w Grodzie Przemysława. Ptaki zachęca do zasiedleń niebywała pomysłowość mająca oparcie w sugestiach ornitologów. Chroni się też ich gniazda. Dzieci przedszkolne czy już uczniowie szkół angażują się w wiele akcji, w tym na przykład w roli opiekunów-fundatorów imiennych budek dla skrzydlatych.
Do niedawna z niepokojem wypatrywano jerzyków − lecz nadleciały ze swoich zimowisk w południowej Afryce. Śmigają w powietrzu, falują ze zwinnością kosmicznych akrobatów. Te nieduże ptaki, często mylone z jaskółkami, pokonują tysiące kilometrów bez żadnego lądowania. Podczas lotu w pełni egzystują, nawet odbywają gody. Żywią się małymi latającymi owadami − komarami, meszkami i muchami. Martwi, że populacja tych ptaków dramatycznie maleje. W miastach szczelne okrywy ocieplające budynki zasłoniły szczeliny, w których wcześniej gniazdowały. Z pomocą jerzykom spieszą ochotnicy − zakładają budki. Inni zachęcają je do przylotu w miejsca gotowe do zasiedlenia − nagraniami jerzykowych szczebiotów.
Smutkiem wieje poranek bez świergotu wróbli. A ci mali szarzy śpiewacy, darzeni sympatią, znikają z miasta. Widuję gdzieniegdzie tylko samotników. Winowajczyniami są m.in. sroki wybierające z wróblich gniazd jaja czy nawet pisklęta. Teraz tych skrzekliwych rozbójniczek, mających niewątpliwie oryginalną urodę, jest wyraźnie mniej niż kilka lat temu, gdy dominowały na osiedlach. Wówczas przetrzebiły stada wróbli niemal do cna. A los ocalałych był przesądzony − zimą, przeganiane przez większe ptaki, nie miały wielkich szans na zdobywanie pożywienia.
Często napotykam sikory, kawki, gawrony. Rzadziej mazurki. Gołębie gruchały do niedawna niemal wszędzie. Ostatnio pojawiały się w parach. Po śpiewnej erze godowej nastała era gniazdowania − niedawni ptasi treliści mają moc rodzicielskich obowiązków.
Zaskakują na osiedlach mewy nadrzeczne. Zimą szukały tutaj pożywienia całymi gromadami, nie gardząc nawet tym, co zdołały wypatrzyć na śmietnikach. To bardzo uspołecznione i zorganizowane ptaki. Mają swoich zwiadowców, sygnalizujących pozostałym znalezienie jadłodajni. Sprawdziłam, jak szybko ci zwiadowcy docierają do pożywienia − po 2 minutach ni stąd, ni zowąd lądowały na parapecie.
W mieście mają się też dobrze zwierzęta leśne i polne. Na osiedlach tuptają jeże, raz po raz przebiegnie kuna, niekiedy nawet jakiś zabłąkany lis. A co najdziwniejsze − zadomowiły się tutaj na dobre dziki. Zaskoczyły mnie swoim widokiem na jezdni bodaj 3 lata temu − duże, średnie, małe. Kilkanaście dziczych istnień rwało przed siebie bez opamiętania. Samochody stawały dęba z piskiem opon. Za dzikami zaraz też ruszyli liczni paparazzi. Po pierwszych sesjach zdjęciowych, newsach i fali komentarzy medialnych dziki stawały się już tylko bohaterami licznych dysput, a w końcu sprawcami zakłopotania, gdy się okazało, że buszują na śmietnikach, zachodzą do ogródków działkowych i przydomowych, biegają po torach tramwajowych na Starym Mieście czy pojawiają się na jezdniach i w ogóle mają świetne warunki do wykarmienia coraz liczniejszych potomków na coraz to nowych miejskich terytoriach.
Mieszkanka osiedla Zwycięstwa, spotkana tuż przy ogródkach urządzonych na tyłach bloku na wzór działkowych, niektórych imponujących stworzonymi w nich urokliwymi małymi oazami, zaciekawiona fotografowaniem przeze mnie tych zakątków, opowiadała o tym, że niedawno tutaj zajrzał jakiś młody dzik. − Może znów przyjdzie? − wyznała w nadziei, że go zobaczy, i dodała: − Jestem rozmiłowana w naturze, lecz nie chodzi mi o sentymenty i ckliwości. Myślę o tym, by nie krzywdzono zwierząt.
Taką rozmowę podejmowały także inne osoby napotkane na mojej trasie spacerowej nie tylko na osiedlu Zwycięstwa, lecz też Przyjaźni i Wichrowym Wzgórzu.
− A z dzikami w Poznaniu to już nie lada problem − mówiła jedna z moich rozmówczyń.
− Tak, problem. Ani dla nich to dobre miejsce, ani dla nas. Ile zagrożeń stwarzają na jezdniach! − stwierdziłam.
− Właśnie! Jednak nie do przyjęcia jest plan ich odstrzału. To niewykonalne w mieście czy nawet w parkach i podmiejskich lasach. O tym przecież wiedzą myśliwi ze związku łowieckiego, dzierżawiący te tereny łowne, niechętni do jakichkolwiek działań, a nawet do rozmów na ten temat. Próbowałam… − wyjaśniała.
− To dziwne, że tak długo zwleka się ze zorganizowaniem akcji odłowienia i przewiezienia tych zwierząt w dobre dla nich miejsce. To chyba jest wykonalne, a też nie skaże dzików na rzeź w mękach, lecz stworzy im nowe, właściwsze dla nich warunki życia − skomentowałam. I natychmiast usłyszałam w odpowiedzi:
− Niby proste, a widać chyba trudne, skoro wszystko stoi w miejscu.
− Coś na ten temat napiszę, aby dodać głos w tej sprawie! − dodałam z wiarą i zapałem.
− O! Koniecznie! Trzeba wszędzie bić w tam-tamy! To zawsze zwycięża w uszach tych udających głuchych − podkreślała z przekonaniem i w poczuciu udziału we wspólnej idei.
− Dziki to jednak odważny i eksperymentujący ludek. Ma wielu poszukiwaczy, gotowych zapuszczać się aż tutaj… − rozmyślałam z rozbawieniem. I o tych zadziwieniach, które wywołują w osiedlowej i wielkomiejskiej cywilizacji…
Nie widać nigdzie wiewiórek. Możemy ich obecności pozazdrościć warszawianom − w łazienkowskim parku rude ogonki tych powszechnie lubianych zwierząt to wcale nierzadki widok. Są one przyzwyczajone do towarzystwa ludzi. Zbliżają się jednak ostrożnie i tylko skuszone przysmakiem. Ich portrety na fotografiach są nie lada zdobyczami. Przed laty dosłała mi ze stolicy fotografie wiewiórczych piękności rezydujących na dobre w Łazienkach sympatyczna koleżanka z ogródków profesji dziennikarskiej Kaja Małecka-Kotlarz, podobnie jak ja wrażliwie odczytująca harmonie i dysharmonie świata i życia natury.
Ogródkowa i parkowa kreatywność. Osiedla mieszkaniowe, w tym najbardziej mi znane: winogradzkie czy na Piątkowie, z roku na rok cieszą potężnieniem enklaw zieleni. Drzewa wielu gatunków pną się w górę, przybywa ich, gęstnieją. W urodzie botanicznego otoczenia bloków i wieżowców wszędzie widać troskliwą ludzką rękę.
A każda wiosna jawi się na osiedlach przed blokami lub od strony balkonowej − miniaturami ogrodów, symbolami tęsknoty samoistnych ogrodników-mieszkańców osiedli za niezminiaturyzowanym życiem. A tyle mimo wszystko pociechy znajdują oni w kolejno według słonecznego zegara barwnych objawieniach ich troski o zasiane czy nasadzone rośliny. Zauważalna jest nawet rywalizacja − wielu stara się olśnić sąsiadów jakimś oryginalnym okazem botanicznym, jego kształtami, urodą kwiatów. Modne są chyba storczykowate − im dziwniejsze i okazalsze, tym bardziej każdy z nich kole w oczy swoją wyjątkowością.
Widać też po szacie tych poletek, że niektórzy dbający o nie dzielą się ze swoimi zaprzyjaźnionymi sąsiadami nasionami czy sadzonkami. A to tutaj właśnie każdy przechodzień może ujrzeć zwiastuny wiosny i przez wiele miesięcy cieszyć się wszystkimi niemal gatunkami kwiatów i krzewów. Na niektórych przyblokowych zagonkach wyrastają dorodne malwy, uchodzące za najbardziej wymowne znaki polskiego pejzażu pozamiejskiego. Nieliczne skrywają bajkowe aranżacje z figurek kojarzących się z wieloma naraz fabułami książek i filmów dla dzieci. Pewnie ich założyciele, nie bacząc na gusty i przemijające ogródkowe mody inscenizacyjne, wysilili swoją kreatywność z czułą myślą o najmłodszych w rodzinie czy pociechach przechodzących tuż obok bloku.
Na trawnikach osiedlowych zadziwia obfitość i żywotność stokrotek, które w ostatnich latach kwitną do bardzo późnej jesieni i potrafią zaskoczyć pojawieniem się nawet w styczniu. Z kolei w części miejskiej parków rozsiano cieszące się coraz większą popularnością kwietne łąki − mieszaninę ziaren różnych kwiatów polnych.
Zauważyłam większą niż rok temu urodzajność maków, którą zapowiadają już nabrzmiałe pąki. Dotąd jednakże tylko nieliczne z nich rozchyliły swoją ciepłą czerwień do słońca. W innych miejscach samosiejne maki już zrzucają ostatnie płatki.
W parkach przekwitły najpopularniejsze forsycje, bzy, tamaryszek, dzika róża, pigwy, jarzębiny, kasztanowce. Teraz kwitną akacje (robinie akacjowate), lada moment obsypią się bielą jaśminy, a lipy nasycą znów powietrze powabną słodyczą. A to właśnie lipy są najwyraźniej hołubione w drzewostanach osiedlowych. Wabią i karmią pszczoły mające wielu rzeczników w Poznaniu nie tylko pośród przyrodników.
Kto żyw − w drodze. Na poznańskiej Cytadeli, zielonych osiedlach Piątkowa czy Winograd − wszędzie jest widzialne i odczuwalne ożywienie z nutą radosnego lata. Ulice parkowe, uliczki, skwery zaroiły się gromadami spacerowiczów. A liczni niezmotoryzowani, chociaż wyraźnie zwolennicy szybkiej jazdy, zarówno dorośli, jak i dzieci, szusowali obok mnie na rowerach, hulajnogach, wrotkach. Coraz też liczniejsi zdążali ze swymi milusińskimi na place zabaw czy na trawniki.
− Wszyscy mają odsłonięte twarze. I nikt chyba już nie myśli o dystansie… Może uczymy się zapominać o tym wyćwiczonym, a później, wraz z nasilaniem się pandemii, nabytym odruchu samoobronnym przed innymi, stojącymi lub siedzącymi zbyt blisko − rozmyślałam, odczuwając ulgę z aktualnej poprawy sytuacji epidemicznej i dostrzegając w swobodzie postaw spacerowiczów jakiś powiew tego, co stanowi o atrybutach wolności… Wiele zdawało się już wyraźniej niż dotąd mówić: Słońce nad głową, a pod stopami ziemia − oto pewność, której trzeba teraz doświadczać w pełni.
Tekst i fot.: Stefania Pruszyńska