
Wróbelek Kuba Ani S. Fragm. fot. z galerii Państwa Witkowskich
– Kochał muzykę poważną – śpiewał z takim przejęciem, prężąc się na swoich cienkich nóżkach i wydobywając ze swego miniaturowego gardełka przepiękne dźwięki – wspomina z rozrzewnieniem Ania Szwak. Jednak pierwsze z nim spotkanie, jak się okazało z jej opowieści, miało dramaturgię iście szekspirowską – w pyszczku kota za moment byłby jego śniadaniem, gdyby nie natychmiastowa akcja ratunkowa wujka Ani.
– Wujek przyniósł mi go − ocalonego. Był malutki, szary z żółtym dziobkiem. Wzięłam wróbelka delikatnie na ręce i umieściłam w czerwonym koszyczku. Postanowiłam od razu być jego dobrą opiekunką, tylko zastanawiałam się, jak go karmić. Wymyśliłam dobry sposób – pęsetą, do której nałożę muchy i dżdżownice. Na początku karmiłam go często, z przekonaniem, że trzeba właśnie w ten sposób. Później sam zaczął się upominać – do tego stopnia, że zmuszona byłam wstawać skoro świt na jego intensywne ćwierkanie.
− Byliście u wujka, czy tam razem mieszkaliście? − dopytywałam Anię.
− Tam tylko byliśmy w gościnie w domu babci na wsi. Wkrótce przewieźliśmy go do Poznania − wyjaśniła.
− Ach tak! A jak tę przeprowadzkę do dużego miasta przeżył? To inne otoczenie, warkot samochodów… − dociekałam.
− On przebywał tylko w domu, nie znał niczego innego, więc nie było różnicy. A rozwijał się szybko. I zżywał się ze mną i całym otoczeniem w domu − Ania uśmiechała się, pewnie łowiąc z pamięci migoty szczęśliwych chwil.

Artysta meloman – wróbelek Kuba Ani Szwak podczas śniadania z Janem Witkowskim. Fot. z archiwum Państwa Witkowskich. Oprac. graf. Stefania Pruszyńska
– Miał różne swoje przyzwyczajenia. W klatce był tylko wtedy, kiedy to było absolutnie konieczne. Zazwyczaj jednak – cały dom był dla niego. Trzeba było uważać, żeby nie uciekł, bo to byłoby dla niego śmiertelnym zagrożeniem – nie był przygotowany do takiej wolności, a z drugiej strony – sami nie mieliśmy takiej woli ani sił na to, by nawet wyobrazić sobie, a co dopiero znieść, rozstanie z nim − stwierdziła. I dopowiedziała:
− By go w ogóle pozostawić w domu, błagaliśmy tatę. Na szczęście uległ tym błaganiom niemal od razu. Pewnie go rozbroił widok tego ślicznego malucha. W ten sposób Kuba, tak go nazwaliśmy, został członkiem rodziny. Reagował na swoje imię i cmokanie – zaraz się odzywał, przylatywał do nas i dziarsko, wesoło tuptał.
− Przepraszam, Aniu, a wiesz, jak długo się uczył, zanim uznał, że jest Kubą? − zapytałam, zaciekawiona, zastanawiając się jednocześnie, kiedy właściwie mój kocurek przyjął brzmienie nadanego mu przeze mnie imienia jako własną kocią tożsamość.
Ania zastanowiła się i odrzekła:
− Chyba niedługo. Jednak nie wiem, kiedy to się stało. Często mówiliśmy i powtarzaliśmy: Kuba, Kuba, patrząc na niego. To pewnie wystarczyło. Był mądry. Przywiązał się do nas. Stwarzał setki komicznych sytuacji, uczestnicząc w życiu domowym. Na przykład asystował mojej mamie, gdy na drutach robiła sweter – ciągnął nitki włóczki, bardzo pociesznie się z nimi siłując. Zresztą z włóczek, nici, włosów, a nawet moich szkolnych ściągawek uwijał sobie gniazdko za zegarem stojącym na segmencie! − Ania roześmiała się na dobre, a ja rozbawiona tymi fortelami ptasiego jestestwa, mogłam jedynie jej wtórować. Gdy w końcu nasz śmiech wystygł (a jego żywioły są zaraźliwe − zaskakują, powracają, trzymają niejednego aż do zmęczenia), mogłam poznawać ciąg dalszy domowych przygód Kuby.
− Jadł z nami przy stole, zajmując swoje miejsce na rogu. Smakował nie tylko jedzenia dla kanarka, ale i naszego. Miał też swoje domowe zajęcia – popołudniami oglądał z mamą telewizję, a osłonięty delikatnie kocem, energicznie podskakiwał pod nim, żeby się uwolnić. Zabawne, że spał między poduszkami – z rozłożonymi skrzydełkami.
− Z rozłożonymi skrzydełkami? − zapytałam, zaskoczona.
− Tak. Właśnie z rozłożonymi. To było niesamowite! − potwierdziła Ania, jakby to niesamowite wyjaśniało wszystko, i ciągnęła swoje wyznania:
− Często zastanawialiśmy się, jak mu jeszcze możemy umilać życie. Kiedy zaobserwowaliśmy, że wróble lubią się kąpać w kałużach, postanowiliśmy mu także stworzyć warunki do kąpieli. Ale jak? – to był dylemat. W umywalce – nie! Mógłby się utopić! W końcu kupiliśmy dużą szklankę, może raczej szklaną czarę, i w niej właśnie baraszkował, machał skrzydełkami, potrząsał dziobkiem, prychał z radości! – Ania znów była rozbawiona, pewnie jak wtedy, kiedy swoim pomysłem na beztroskie ablucje sprawiła tyle frajdy piórkowcowi, jak żartobliwie go nazywałam w myśli.
Po tych scenach, scenkach, które opisała dotąd, nie spodziewałam się jednak tego, że zaraz dowiem się o największym i najpewniej bardzo rzadkim wśród wróbli talencie jej Kuby.
– Kochał muzykę poważną! Gdy tylko ją usłyszał, zaraz śpiewał z takim przejęciem, że nie można było się nadziwić. A śpiewał, prężąc się na swoich cienkich nóżkach i wydobywając ze swego miniaturowego gardełka przepiękne dźwięki – Ania mówiła z rozrzewnieniem.
− Pamięć potrafi słyszeć i widzieć wszystko, co bliskie, kochane, prawda? − stwierdziłam, ukrywając wzruszenie.
Ania spojrzała na mnie zdziwiona, lecz w lot pojęła moją myśl:
− Tak! Zawsze… To jednak nie to samo, co jest, gdy jest… − odpowiedziała z markotną miną.
– Kuba był wrażliwy, odczuwał niesłychanie wiele. Przekonywałam się o tym tysiące razy. Kiedyś wyjechałam na siedem dni do Zakopanego. Po moim powrocie długo odreagowywał swoją tęsknotę – spał na mojej szyi. Podobnie przeżył rozstanie, gdy wyjechaliśmy nad morze. Oddaliśmy go wtedy pod opiekę cioci – tam jednak musiał mieszkać w klatce. Strasznie posmutniał, był osowiały. Może także obrażony? To było i dla nas przygnębiające – na moment zamilkła.
– A reagował też bardzo silnie na inne osoby. Gdy na przykład przychodziła nasza znajoma, mająca zwyczaj głośnego mówienia, tak głośno świergotał, że jasne było, że zamierza ją zakrzyczeć. Naśladował ją, przedrzeźniał, a może był zazdrosny, bo chciał być ważniejszy i widział w niej swoją konkurentkę… − Ania zastanawiała się chwilę i nieoczekiwanie, żachnąwszy się, dodała:
− Zdecydowanie nie lubił czerwonej bluzy mojej siostry – gdy w niej się pojawiała, dziobał ją po rękach. Także wiele razy nam uciekał, ale nagle siadał mi na głowę – był z powrotem! − zdawała się znów parę sekund triumfować, pewnie jak wtedy, gdy Kuba przyfruwał nie wiadomo skąd, uspokajając swoją opiekunkę niezłomną obecnością.
− Jednak któregoś dnia, po czterech i pół roku mieszkania z nami, wyfrunął z balkonu. I znikł… − powiedziała to tak szybko, jakby chciała ten moment natychmiast wyrzucić z pamięci. I zamilkła.
− Znikł…− bezwiednie powtórzyłam.
− Bardzo go kochaliśmy… − zduszonym, cichnącym głosem dodała Ania. I po tym wyznaniu bezradnie, z pociemniałymi oczami, w których tliły się wielkie łzy, ni to zerkała na mnie, ni to w przestrzenie za oknem…
Stefania Pruszyńska
Na fot. z archiwum-galerii Państwa Witkowskich − Jan Witkowski, ojciec Anny Szwak, z wróbelkiem Kubą
Fot. opracowała graf. Stefania Pruszyńska
(Publikacja wznowiona z 2011 r. i zaktualizowana).