W „Skarbie polskim” Łukasza Radwana oraz Igi Nyc czytam: „Na Zamku Królewskim w Warszawie Niemcy przedstawiają skarby swojej kultury, które zmieniły sztukę świata. A gdyby Polska miała skompletować podobną wystawę? Co mielibyśmy do pokazania? Pokazanie Zachodowi oryginalnej polskiej sztuki to zadanie na miarę mission impossible.
Niemal cały nasz dorobek artystyczny sprzed XIX wieku jest dziełem artystów z importu. To Włosi, Niemcy czy Francuzi projektowali i budowali nasze miasta. Kolejni królowie aż po Jana III Sobieskiego wykonanie dzieł artystycznych rutynowo zlecali artystom zachodnim. Taniej było zapłacić zagranicznemu malarzowi czy architektowi, niż kształcić takiego u siebie. W rezultacie nawet arcypolskie krakowskie Planty zaprojektowali Austriacy. Zdarzały się oczywiście wyjątki, zwłaszcza w Polsce sarmackiej. Ten polityczny i kulturowy dziwoląg na tle ówczesnej Europy dał sztukę niepodobną do innej. Stworzył portrety trumienne, znakomite tkaniny ścienne, malowane »tańce śmierci«, obrzędy pogrzebowe o teatralnym rozmachu, dziwaczne uzbrojenie husarskie. Wszystko dzięki temu, że Polska znalazła się w pół drogi między Turcją a Zachodem. Te sarmackie dziwadła okazują się naszym największym artystycznym atutem. Do dziś. Polska sztuka współczesna jest natomiast wtórna do bólu. Powtarzamy po kolei wszystkie »izmy« kreowane na Zachodzie. Raz z lepszym, raz z gorszym efektem. Ale to za mało, by zwrócić uwagę tych, którzy piszą podręczniki historii sztuki, i tych, którzy kreują rynek. Po co mają sięgać po dzieła wtórne, skoro u siebie mają oryginały? W rezultacie na mapie światowej sztuki pozostajemy prowincją. Wyrwać się z niej udaje nielicznym i na krótko. Jak twórcom polskiej odmiany art déco, obsypanym medalami na paryskiej Wystawie Światowej w 1925 r., czy epokę później – Tadeuszowi Kantorowi i jego teatrowi Cricot. (…). Pasy słuckie, portrety trumienne i Tadeusz Kantor – tylko to Polska ma do pokazania światu”.
Z artykułu Wiktora Ferfeckiego „Scenariusz prymasa” dowiadujemy się, że „Kardynał Glemp zagrał w filmie fabularnym, by wyjaśnić swoje relacje z ks. Popiełuszką. Kardynał Józef Glemp wystąpił w filmie fabularnym „Popiełuszko” ucharakteryzowany tak, by wyglądał dwadzieścia lat młodziej, nauczył się roli, posłusznie słuchał reżysera. Z jednym wyjątkiem: sceny swojej burzliwej rozmowy z ks. Jerzym. W tym miejscu odszedł od scenariusza i przedstawił własną wersję.
Bezprecedensową decyzją o zagraniu w filmie oraz modyfikacją odegranych scen kard. Glemp próbuje zmienić, jego zdaniem, krzywdzącą opinię o relacjach, jakie panowały między nim a kapelanem „Solidarności”. (…). „SB przy przesłuchaniach szanowało mnie bardziej” – napisał ks. Jerzy Popiełuszko w swych „Zapiskach” po jednym ze spotkań z prymasem. Chodziło o propozycję wyjazdu na studia do Rzymu, którą złożył mu kardynał. Prymasa, za pośrednictwem abp. Bronisława Dąbrowskiego, ostrzegano, że jeżeli Popiełuszko nie ograniczy swej opozycyjnej działalności, grozi mu niebezpieczeństwo.
– Kilkakrotnie z nim rozmawiałem. Przyszedł kiedyś do mnie w towarzystwie czterech nieznanych mi panów, którzy proponowali wysłanie go na studia do Rzymu. On sam przysłuchiwał się temu obojętnie. Powiedziałem mu: „Jak chcesz, to cię wyślę”. A on na to: „Nie chcę”. Dla mnie było jasne, że nie mogę tego zrobić. Odbiór mojej decyzji byłby przecież oczywisty: prymas współpracuje z reżimem – wspominał trzy lata temu kard. Glemp w jednym z wywiadów. I przekonywał, że on sam rozmowę zapamiętał inaczej, niż opisał to ks. Jerzy.
– Przedstawioną przez niego wersję naszego spotkania uważam za nieprawdziwą. Myślę, że ktoś mu coś podszepnął, zasugerował, podyktował. Jego otwartość na ludzi sprawiała, że wiele osób próbowało wywierać na niego nacisk – mówił prymas Glemp”.
W „Platformie naprawczej”, okładkowym temacie „Newsweeka Polska” (nr 44 z 4 listopada), Andrzej Stankiewicz i Piotr Śmiłowicz zauważają m.in.: „Sojusz liberalno-chłopski to zapowiedź rewolucyjnych zmian. Po rządach zaciśniętych pięści ma nastać czas otwartych dłoni. Po dwóch latach rządów PiS nowa ekipa przejmuje państwo scentralizowane i maksymalnie podporządkowane polityce braci Kaczyńskich. Relacje między podstawowymi instytucjami są zakłócone, choćby dlatego, że dwoma kluczowymi ludźmi w kraju byli bracia bliźniacy. W takim przypadku trudno mówić o samokontroli czy patrzeniu na ręce. W ostatnich dwóch latach struktury państwa pokazały swą słabość, a wielu urzędników – miękki kręgosłup. Jarosław Kaczyński udowodnił, jak mało ważny jest w Polsce zapis prawny i obyczaj demokratyczny. Bo przecież wszystko można poukładać na nowo, po swojemu. Albo zmienić prawo, albo wywrzeć nacisk, a zawsze – obsadzić swymi ludźmi. Oczywiście, wszystko pod szczytnymi hasłami. Remont takiego państwa wcale nie musi być trudny, bo jego mankamenty widać gołym okiem. Ale jest wiele pułapek i pokus, które czyhają na PO i PSL. Najprościej przecież byłoby przejąć strukturę państwa skrojoną przez PiS na potrzeby PiS. Żeby teraz jednym sprawnym ruchem przejąć całą pulę – specsłużby, prokuraturę czy administrację – wystarczy zmienić kontrolera zasiadającego w gabinecie premiera w Alejach Ujazdowskich. Chęć rewanżu na PiS przy wykorzystaniu jego własnych metod jest duża, zwłaszcza w Platformie. I Tusk będzie mieć spore problemy z utrzymaniem na smyczy swych bulterierów”.
Tomasz Lis w materiale „Po premierach” wyraża tu opinię, że „Gdyby nowa ekipa wzięła co najlepsze od tych, co byli, i uniknęła najważniejszych błędów byłych, mielibyśmy całkiem dobry rząd”. I dodaje: „Prawie zawsze jest tak samo: nowa twarz, nowe obietnice, nowe nadzieje. I zwykle kończy się tak samo: zgrana twarz, niespełnione obietnice, zawiedzione nadzieje. Pojawienie się nowego premiera i nowego rządu niemal zawsze budzi wiarę, że będzie jeśli nie dobrze, to przynajmniej lepiej. Wiara jednak prawie zawsze się wykrusza, aż w końcu wyparowuje. Jak będzie teraz? Powtórka czy przełamanie smutnej reguły? Ileż było wielkich nadziei i wielkich zawodów, choćby w ostatnich dziesięciu latach? Triumf zjednoczonej prawicy, a potem degrengolada AWS. Wielkie wyborcze zwycięstwo SLD utopione w morzu afer. Przełom zapowiadany przez PiS i wyborcza klęska już po dwóch latach”. Andrzej Stankiewicz i Jacek Romanowicz wyrażają na tych łamach opinię, że „Na teren TVP muszą wjechać ciężkie buldożery i zrównać wszystko z ziemią. Dopiero wtedy uda się stamtąd wygonić polityków” („POrządki na Woronicza”).
Tu również uwaga Marka Kęskrawca z publikacji „Dobry czas dla lichwy”, iż „Lichwa stała się w Polsce źródłem gigantycznych fortun. Z gangami współpracują adwokaci, policjanci i notariusze”.
W „Koniku garbusku” Tomasza Jastruna znajduję: „Budzę się rankiem i jakby mi lżej. Czyżbym był wolny od nienawiści, która tak mi ciążyła w ostatnich miesiącach? Słyszę wokół zbiorowy oddech ulgi wielu znajomych – nareszcie odejdą te mordy. Nic z tego. Stan ugębienia naszej medialnej i politycznej sceny będzie niemal taki sam, brak Giertycha i Leppera to mała pociecha. Ale owe dawne gęby nie będą już triumfujące, tylko przekreślone grymasem przegranej. (…) Jest coś, o czym uparcie nie wiedzą publicyści pism o konserwatywno-prawicowym nastawianiu. Wymieniają ułomności władzy PiS, a nigdy nie widzą, że grzechem głównym tej formacji było karmienie polskiego garbu, jaki podarowała nam historia. Nosimy go chyba wszyscy, ale u wielu przybrał postać złośliwą. Objawem tej ostrej postaci są lęki, uprzedzenia, spiskowe teorie, poczucie niższości rekompensowane wzdęciami godnościowymi, prowincjonalizm, zaduch niewietrzonych pomieszczeń”.
„Na złośliwość tej narośli pracowały również godziny wysiedziane przez ministrów rządu u ojca dyrektora, w finale siedział sam premier aż do chwili wyborczej ciszy i bohatersko odpowiadał na pytania słane z planety, której na imię polska bieda, by nie powiedzieć – polski kretyn. Zdumiewające, jakie osobliwości narodowego idiotyzmu hoduje się w tym medium. Jak odróżnić prostotę, brak wykształcenia, nawet poczciwą ludzką głupotę od agresywnego idiotyzmu? Miarą jest chyba aktywność głupoty, która nie waha się stanąć na mównicy i głosić swoje prawdy do milionów z przekonaniem, że tylko ona ma rację. Rząd nobilitował taką głupotę, nadał jej immunitet dyplomatyczny, naznaczył jako świętość narodową, umył jej nogi i pobłogosławił: bredź dalej… (…). Nie tylko Donald Tusk, cała Polska Zachodnia, a też Łódź i Warszawa, wszyscy obrazili braci Kaczyńskich, głosując przeciwko nim. To głęboko zraniło ich godność. Więc wytoczą proces. I będą się mścić. Mam jednak nadzieję, że coraz mniej jest już jajek do robienia ludziom jajecznicy w głowach”.
Najnowszy „Wprost” (44/4) także pełen polityki. Z okładkowego tematu „Ile jest Polaka w Polaku” Marcina Dzierżanowskiego oraz Wiktora Ferfeckiego: „Ludzie poczuli, że wybierają między Wschodem i Zachodem, między szaleństwem i rozsądkiem, między awanturami i spokojem”. Tak wyniki wyborów parlamentarnych komentowali Mariusz Janicki i Wiesław Władyka.
W podobne tony uderzył publicysta „Gazety Wyborczej” Mirosław Czech, który stwierdził, że Polacy „zaprotestowali przeciwko spychaniu nas na margines Europy”. Pobożne życzenia lewicujących publicystów nie powinny przyćmić rzeczywistego autoportretu, jaki 21 października namalowali sobie Polacy. Z rozbioru Polaka, który stanął przy urnie, widać, że mamy szacunek do tradycyjnych wartości, ale nie jesteśmy tradycjonalistami i z optymizmem spoglądamy w przyszłość. Mamy dość salonowego bajdurzenia o „europejskim patriotyzmie”, choć chętnie skorzystamy z unijnych środków. Nie mniej niż dwa lata temu chcemy walki z korupcją, ale odrzucamy polityczną walkę korupcją. (…). Jeśli nawet współczesny Polak to trochę sarmata, to jest to sarmata europejski”.
„Ucieczka z raju” Rafała Pleśniaka i Anity Blinkiewicz: „Podczas kampanii wyborczej Platforma Obywatelska obiecywała, że zrobi wszystko, aby polscy emigranci zarobkowi wrócili do kraju. Wygląda na to, że jeden cud Donald Tusk ma już załatwiony. Nie zdążył jeszcze porządzić, a Polacy już wracają. Tyle że nie z Wielkiej Brytanii, lecz ze Stanów Zjednoczonych. I niekoniecznie z powodu miłości do szefa PO. Po prostu ocenili, że im się to opłaca. Otwarcie rynków pracy w niektórych państwach Unii Europejskiej, niekorzystny kurs dolara (teraz wartego około 2,6 zł, a jeszcze trzy lata temu około 4 zł), trudności z zalegalizowaniem pobytu i poprawiające się z roku na rok warunki życia w Polsce spowodowały, że wielu emigrantów w Stanach Zjednoczonych zrozumiało, iż warto wrócić do ojczyzny. – Sporo moich znajomych w USA zastanawia się nad powrotem do kraju. Koleżanka, która pracuje w klinice w Chicago, opowiadała, że coraz więcej ludzi odbiera swoje dokumenty, bo zdecydowało się wyjechać do Polski – mówi pochodzący ze Zduńskiej Woli 25-letni Damian Tomaszkiewicz, który w Chicago spędził ostatnie cztery lata. Wrócił miesiąc temu. – Wielki exodus jeszcze się nie zaczął, ale z pewnością coraz więcej Polaków decyduje się na powrót – potwierdza Janusz Wąsewicz, redaktor naczelny ukazującego się w USA polskiego magazynu „Express”. – Mnóstwo Polaków wyjeżdża z USA. Tworzą się kolejki oczekujących na kontenery do transportu mienia przesiedleńczego. Kiedyś to było nie do pomyślenia – mówi pochodzący z Moniek Adam Prokop, który w USA ma firmę budowlaną”.
„Ryba po polsku”, czyli Maciej Rybiński zanurzony w felietonie: „PiS chciało obniżyć składkę rentową, aby w duchu liberalizmu gospodarczego zmniejszyć koszty pracy i daniny publiczne obciążające pracowników. No to liberalna platforma musi zrobić coś inaczej. Obniżyć obniży, ale tylko niektórym. Młodym i najmniej zarabiającym. A dlaczego akurat im? Dlaczego nie blondynom? To też byłoby piękne i rozsądne. Niech bruneci płacą. W konstytucji mamy wprawdzie zapisaną równość wobec prawa wszystkich: młodych i starych, bogatych i biednych, brunetów, blondynów i łysych, ale już na pierwszy rzut oka na fryzurę Tuska widać, że obniżka należy się blondynom. Jest ona dokładnie tak samo uzasadniona jak obniżka dla młodych. PiS zamierzało budować stadion narodowy w Warszawie na Euro 2012 na miejscu Jarmarku Europa. No to Platforma zbuduje na tym miejscu osiedla mieszkaniowe, bo – jak powiedziała prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz – grunt jest tu wart 3 mld zł, więc pewnie trudno go marnować na jakiś stadion. Pewnie. A te przetargi, palce lizać. Tańszy jest grunt na Bródnie, chociaż chyba nie na Cmentarzu Bródnowskim. Ale w pobliżu. Jeszcze taniej jest pod Siemiatyczami, a najtaniej na Białorusi. Przeniesienie polskiego stadionu narodowego na Białoruś byłoby wspaniałym gestem pojednania z Łukaszenką i mogłoby się przyczynić do pogłębienia integracji. Ostatecznie można by stadion, jak już musi być w Warszawie, ulokować w tunelu wybudowanym wzdłuż Wisły przez poprzednika pani Gronkiewicz-Waltz. Nareszcie wyjaśniłoby się, jaki jest jego sens i przeznaczenie („Rozkwit w dziewictwie”)”.
Na łamach „Tygodnika Powszechnego” (44/4) w „Świętych obcowaniu” ks. Adam Boniecki pisze: „Nie mówcie tym, którzy stracili ukochanych, że »czas zagoi rany«, nie mówcie, że »oni już nie cierpią«. Najlepiej nie mówcie nic. Czas tych ran nie leczy. Pozostają, bo śmierć ukochanych jest też trochę śmiercią nas samych: coś w nas umiera. Żyjemy, ale nic nie jest tak, jak było przedtem, już nie jesteśmy tacy sami. Płaczemy nad ich śmiercią, jak Jezus płakał przy grobie Łazarza. Płaczemy nie nad nimi, płaczemy nad sobą, nad tym, co w nas umarło, co nam z nas samych umarło, ubyło. Na zawsze i nieodwracalnie. (…). Nie trzeba rozpaczliwie szukać zapomnienia. Zapomnienia śmierci nie będzie. Trzeba żyć z tą antycypacją własnej śmierci, trzeba zaprzyjaźnić się ze śmiercią, obcując z tymi, którzy przeszli przez jej próg. Kto nie doświadczył śmierci ukochanej osoby, nie wie, o czym mówi Jezus, wypowiadając takie słowa jak »życie wieczne«, »zmartwychwstanie«. To dyskurs dla tych, którzy zakosztowali własnej śmierci. Tu w sukurs przychodzi wiara, albo tylko szarpane wątpliwościami pragnienie, żeby tak rzeczywiście było: »życie się zmienia, ale się nie kończy« i »znajdą w niebie wieczne mieszkanie«. Nie mamy wyobrażenia »wiecznych mieszkań«. Nasze doświadczenia, nasze pojęcia czerpiemy z życia, które wiecznym nie jest i one wszystkie są ograniczone czasem. Wszystkie nasze doświadczenia zmierzają ku zakończeniu, bowiem to, co ma swój początek, musi mieć i swój kres”.
Czytacz