Rozmawiam z Januszem Kłosińskim, reżyserem m.in. filmu autorskiego „Sen o czerwonym dywanie” – zdobywcą Złotego Jaszczura 2011.
Właśnie dźwignął Pan Złotego Jaszczura – laur tegorocznego „Wyścigu Jaszczurów”. Gratuluję tego sukcesu! Po jego wręczeniu powiedział Pan do publiczności w kinie Muza: „Nie umiem już płakać”, a zaraz po tym spontanicznym wyjaśnieniu dodał Pan: „kiedyś to umiałbym” i że jest bardzo szczęśliwy…
– Byłem i nadal jeszcze jestem pod wrażeniem, przecież ucieszony. I to bardzo! Bo to dla mnie ważna chwila, a powiedziałem tak z tej dużej emocji! Bo to nie może być mała emocja!
Sukces jednak waży!
– Tak! Ale ta nagroda sprawia, że znów uwierzyłem. Uwierzyłem, że warto i trzeba dalej pracować i robić filmy. A w ten film mocno wierzyłem! Czułem, że chwyci! Miałem co do tego silne przekonanie już podczas jego kręcenia.
Pana bohaterki w tym filmie marzą o stworzeniu drugiej części „Rejsu”, a w pierwszej grał Pan. Nie jestem pewna, czy Pana dobrze kojarzę z właściwą sceną i z właściwą postacią z tego kultowego filmu Marka Piwowskiego. Jaka to scena?
– Ach, to scena smutnej piosenki. Postać, z którą tam się identyfikuję i tam ją zagrałem to skromna osoba. Najbardziej smutna. Taka skromniutka osoba… Tak ja mówię: skromniutka osoba. W tej scenie śpiewałem piosenkę „Były maje, były bzy”. To była bardzo długa piosenka w nagraniu, lecz w filmie znalazło się tylko to , co najlepsze, w sensie takim, jak chciał reżyser, tylko jej urywek: „Były maje, były bzy, byłaś też, dziewczyno, ty. I odeszłaś”… Tyle tylko wyśpiewałem, to cały mój występ, najkrótsza piosenka świata! Teraz jest ta piosenka do posłuchania, ale już w całości, nieco przerobiona, ekspresyjna, żartobliwa, na You Tube w wersji nagranej na Festiwalu Gwiazd w Gdańsku w 2008 roku. Wystąpiłem wtedy w amfiteatrze na placu Węglowym – na koncercie „Jest dobrze… piosenki niedokończone”. Kto chce ją poznać, wystarczy, że wejdzie na You Tube i wpisze: „Były maje, były bzy”.
Wystąpił Pan zatem na tym statku w programie kulturalno-oświatowego – w scenie o specyficznej barwie w odbiorze. Jak tę scenę z „Rejsu” ocenia Pan po latach? Ten film to już historia…
– Tak to historia, ale jaka piękna historia!!! Myślę o tym często i ja na to patrzę teraz inaczej niż wtedy. A wiem, że to nie jest wina Marka Piwowskiego, raczej moja, iż miałem tak malutką rolę. Tam był smutny, śpiewający człowiek… liryczna scena. Ja właśnie lubię takie!! Dopiero potem mam inne marzenia, nastawienia i mogę się przeistoczyć w inną osobę do innych scen, bardziej wartkich. Teraz czuję, że gdybym dzisiaj grał w tym filmie, to wykreowałbym większą postać! Byłaby to postać bardziej zróżnicowana, wszechstronna, ale ciągle wrażliwa.
A może to właśnie taka ocena tej roli i Pana pragnienia zagrania większej sprawiły tę iskrę, że nakręcił Pan „Sen o czerwonym dywanie”?
– W pewnym sensie to jest to, co było bardzo ważne dla mnie, ale „Sen o czerwonym dywanie” to kolejny mój film, pierwszy zaś nagrodzony tak wysoko, więc mam nowe siły z tej nagrody. W ogóle to miałem pomysł na taki właśnie scenariusz o moim marzeniu.
Powiedział Pan, że to kolejny Pana film. A od kiedy Pan je kręci i jakie Pan już zrealizował?
Tworzę filmy już od kilku lat – pięciu, sześciu. Mam na swoim koncie ich już kilka. To „Reżyser i adwokat”, ale ten film jakoś nie przebił się w konkursie. Potem – piękny film „Darmowy chleb”, który był pokazany w poprzedniej edycji „Wyścigu Jaszczurów” – polityczny, ale taki temat nie każdego interesuje. Potem także – „Spowiedź bękarta”, która dostała wyróżnienie w roku 2010. A w tym roku pokazany obok nagrodzonego − jako drugi mój krótki film „Dzwoneczki”. To są moje filmy autorskie.
Jest Pan w swoim „Śnie o czerwonym dywanie” zwariowanym, szalonym reżyserem. Miota Pan słowami i słuchawką czerwonego telefonu jak burza piorunami. Rozkazuje pan niemal całemu światu, by on Panu umożliwił, a przewrotnie, by Pan jemu umożliwił – z udziałem największych postaci reżyserii i aktorstwa światowego – nakręcenie jakiegoś filmu i wykreowanie go…
– Taki film był w moim zamiarze i tak zrobiłem go… Było wiele pomysłów na film bohatera-reżysera, którego gram. Chciałem, żeby Fellini zrobił film według mojego scenariusza. Ale że Fellini nie żyje, to sam musiałem zrobić i mieli mi pomóc Coppola i Scorseze. To czołowi reżyserzy na świecie. Jeśli szukać pomocy, to u najlepszych. Z polskich reżyserów cenię Marka Piwowskiego, ale zajęty jest swoją twórczością. I nie chcę przeszkadzać. Moim marzeniem było, żeby w moim filmie zagrały prawdziwe gwiazdy światowego kina: Robert De Niro i Clint Eastwood.
Robert De Niro pojawia się jednak w tym filmie! Przechadza się po jakimś tarasie z komórką. Tę scenę nagrał on u siebie i dosłał taśmę Panu, a może przyjechał?
– Tak pani odebrała to, że u mnie grał?! A to dopiero! To pięknie, prawda?
Zastanawiałam się, bo to zagadkowe…
– Wie pani, na tym polega sztuka, że ktoś myśli tak, a ktoś nie tak… A był to tylko występ kurtuazyjny.
Kręci Pan swoje filmy sam czy też z jakąś ekipą?
– Nie, ja to sam wszystko kręcę! Zwykle jestem sam i wszystko to sam robię! Występujące w tym filmie dziewczyny także sam filmowałem. W wielu scenach kamera sama działała. Jednak kilka scen w tym filmie nagrywał Jerzy Bonczyk.
Jednak jest w „Śnie o czerwonym dywanie” scena z kobietą na ulicy, której Pan zaproponował rolę gospodyni wiejskiej. Kto wtedy obsługiwał kamerę?
– A tak, wtedy… Tę scenę nakręcił wspomniany już Jerzy Bonczyk.
Zapytam Pana w tonie familiarnym o coś, zgoda? Teraz ma Pan włosy uczesane na grzecznego chłopczyka. Natomiast w filmie są one na baczność lub w wielkim chaosie. Dlatego też trochę miałam problem – czy to Pan, czy sobowtór aktora z filmu?
– No nie! Żaden sobowtór! To ja przecież! Tam w filmie specjalnie mierzwiłem sobie włosy, aby się odpowiednio unosiły!!
Postawił Pan obok siebie w tym filmie na stole − czarnowłosą, zakwefioną czernią głowę kobiety – niemej słuchaczki Pana piorunujących monologów. Skąd Pan wziął pomysł na taką „towarzyszkę”?
– Wcześniej miałem pomysł na krótki film, w którym rozmawiałbym z tą maską. Ale z tego zrezygnowałem. Ta maska zresztą też miała być wnuczkiem Albertem… tak proponował mi kolega. To było jednak bez sensu!
A jakie dla Pana ważne słowa zawarł Pan w tym filmie?
– Takie słowa są rzeczywiście! To słowa ze sceny, w której dziewczyna płacze, gdy traci konia. I mówi: „Ja nie chcę być wrażliwa!”. A ja jej mówię: Musisz być wrażliwa! Bo wrażliwość to największa rzecz w człowieku! Tylko wrażliwy człowiek żyje! Właściwie jest to skrót tych słów. Warto przytoczyć cały ten dialog:
– Wrażliwa jesteś.
– Za to siebie nienawidzę, że jestem wrażliwa.
–Tak nie można mówić. To piękno jest. To pięknie żyć z wrażliwością. Wiadomo, że wrażliwym ludziom jest ciężko. Ale pięknie żyć – to we wrażliwości.
– Jak pięknie żyć?
– Być wrażliwym. Kochać konie i inne zwierzęta, i ludzi. Kto kocha konia, to i pokocha człowieka.
– Ciężko jest kochać ludzi…
– Ale postaraj się…
Dla tych słów warto było zrobić ten film. Dla tej jednej tylko sceny warto było to zrobić. Żeby popłynęły prawdziwe łzy.
Ta myśl jest mi bliska, bardzo bliska… A ciekawią mnie także Pana marzenia…
– Marzenia… Marzę o nakręceniu jeszcze dwóch filmów. Chcę też wydać monodram…
Jestem bardzo miło zaskoczona. Życzę Panu spełnienia tych marzeń i zrealizowania wszelkich pomysłów z wielkim sukcesem. I dziękuję za tę rozmowę.
– Ja także dziękuję! I Pani także życzę spełnienia marzeń – wszystkich i wielkich osiągnięć.
Rozmawiała: Stefania Pruszyńska
Fot: Stefania Pruszyńska
(Publikacja ukazała się 10 października 2011 w Gazecie Autorskiej „IMPRESJee” www.impresjeee.blox.pl oraz 17 października 2011 w witrynie specjalnej poświęconej „Wyścigowi Jaszczurów” http://festiwalwyscigjaszczurow.blox.pl/html).