Pierwszego marca 2016 roku Krystyna Feldman obchodziłaby 100 lat swojego żywota ziemskiego. Dla uczczenia pamięcią tego jubileuszu publikuję moje wspomnienie z ostatnich miesięcy obecności Krystyny Feldman pośród nas − z niespodziewanego spotkania 7 października 2006 roku − w barze „Caritas”.
Na placu Wolności w Poznaniu − konkurs dla dzieci, mający im zaszczepić bakcyla hokeja na trawie. Taki komunikat płynął z głośników, a zaraz wylały się z nich potoki muzyki. A że dokuczyły mi naraz i głód, i akurat w tym momencie niezbyt pełna portmonetka, zwalniając nieco, lecz nie zatrzymując się, zaszłam do baru „Caritas”. A tam ni stąd, ni zowąd stanęła przy mnie… pani Krystyna Feldman! Taka kruchutka, filigranowa, z drobniutką twarzyczką i tymi swoimi łyskającymi, można by rzec strzelającymi energią − oczami. I z pełnym siły zdecydowanym głosem. Na powitanie z reprymendą…
W sobotę, 7 października, pozostawszy w stolicy Wielkopolski, postanowiłam pospacerować po centrum i zerknąć na to, co się dzieje. Pochmurna aura i brak za pazuchą zgrabnej, kolejnej parasolki, nie odwiodły mnie od tego zamiaru (kilka parasolek już zgubiłam, gdzieś pozostawiłam. I to tylko dlatego, że tak bardzo pragnęłam słońca i ono wtedy rzeczywiście się pojawiało. W zachwycie taką odmianą nieba nietrudno się zapomnieć, stracić głowę).
Na placu Wolności − konkurs dla dzieci, mający im zaszczepić bakcyla hokeja na trawie. Taki komunikat płynął z głośników, a zaraz wylały się z nich potoki muzyki. Ale że dokuczyły mi naraz i głód, i akurat w tym momencie niezbyt pełna portmonetka, zwalniając nieco, lecz nie zatrzymując się, zaszłam do baru „Caritas”. A tam ni stąd, ni zowąd stanęła przy mnie… pani Krystyna Feldman! Taka kruchutka, filigranowa, z drobniutką twarzyczką i tymi swoimi niedużymi, lecz łyskającymi, można by rzec: strzelającymi energią − oczami. I z pełnym siły, zdecydowanym głosem. Na powitanie z reprymendą… A przyczyn tej srogiej barwy na wstępie niespodziewanej współobecności nietrudno się domyślić z takiej oto faktografii − tydzień temu spotkałyśmy się niemal na środku jezdni przy Centrum Kultury „Zamek”. Zdążyłyśmy wtedy wymienić tylko uwagi na temat wspólnej niewiedzy o terminie możliwego spotkania po mszy św. w Duszpasterstwie Środowisk Twórczych na Wieżowej i rzecz jasna − sympatyczne, z uśmiechem: do widzenia.
W barze sporo ludzi. Siadłyśmy przy wysokim stole. Zawartość talerzy − mimo że wybrana niekoniecznie proporcjonalnie do ściskania w dołku − nie miała jednak takiego znaczenia, jak wspólna obecność i rozmowa. Pomna wzorca ucztowania Francuzów, hołdujących dobrym, starym zwyczajom arystokratycznego, czyli wykwintnego świata, który wskazywał, że rozmowa podczas biesiady powinna być lekka, sympatyczna, pełna zachęty do życia, a więc optymistyczna (Francuzi nie znoszą przy stole gadaniny czy rozmów o polityce i problemach, uznając poruszanie takich tematów za brak kultury, wychowania i nietakt), tylko raz po raz delikatnym pytaniem inspirowałam panią Krystynę do wspominek o Lwowie, dzieciństwie, ulubionych potrawach. Także dopytując o artystyczne plany. Praca jest przecież najistotniejszą aktywnością w życiu. A dla twórcy, aktora − jest jego barwą i formą wyrażania siebie, swojego piękna ducha, jego odmian, słabości i siły, prawdy myśli, słowa, wartości, żywiołów, dramatów − tych ze zderzenia się ludzi różnych światów. Ciekawiło mnie, jak pracę postrzega pani Krystyna. Tyle lat na scenie i godna najwyższego podziwu i szacunku jej nieustająca aktywność to nadzwyczajność, ogromna góra dokonań, która bez istotnych motywów byłaby niemożliwa do stworzenia.
I tak powoli od słowa do słowa z dialogu z panią Krystyną, uproszczonego w tych warunkach i okolicznościach, wyzierało na światło dzienne wiele jej wcześniejszych refleksji o własnej aktywności w teatrze. A wyznawała, że cenić tę pracę potrafią najbardziej − będący nią od rana do nocy zajęci na wszystkie sposoby i mający w niej prawdziwe upodobanie i do niej powołanie. Owocuje ona jednak nie od razu − za to upór, wola ciągłego samodoskonalenia i wypracowywanie oryginalnego warsztatu przynoszą niepospolite rezultaty. Wyraźnie akcentowała wartość swojej dyscypliny w pracy. Wyróżniła natomiast jako szczególnie ważny dla niej i podobnie dla wielu ludzi sceny motyw: doceniania aktorów, twórców przez odbiorców, widzów. Zamigotała też w tej wypowiedzi obserwacja aktorki: Widz, słuchacz, obserwator staje się współtwórcą dobrej sztuki. Świadomość jego obecności mobilizuje do największego wysiłku i zawodowego spełnienia, a jego reakcje sprawiają, że znika u aktora poczucie samotności. Odbiorca jest szczególnym adresatem sztuki i jej kontemplatorem, jakkolwiek by ona była jemu odsłaniana i dana.
Patrząc na panią Krystynę, myślałam o jej kreacjach teatralnych czy filmowych. Od lata grała role charakterystyczne, trudne aktorsko, wymagające nie lada umiejętności scenicznych. Nigdy nie mogłam pojąć jej zgody na rolę w serialu „Świat według Kiepskich”. Kiedyś i raczej przez przypadek obejrzałam dwa odcinki. Serial uznałam za nie do przyjęcia. Raził mnie, a nie tylko śmieszył, prymitywizm dialogów i rzekomość zwierciadła satyrycznego. Niedorzeczne postawy postaci i dialogi obnażały niewysmakowaną humorystycznie rzeczywistość. Zobaczywszy panią Krystynę obsadzoną w tym serialu, wpadłam najpierw w ognisty gniew. Gotowa byłam w pierwszej emocji wyrzucić telewizor do lochu lub za okno. A było mi przede wszystkim przykro, choć jej gra była znakomita, mistrzowska. Poznałam jednak motywy tej decyzji. I czysto zawodowy stosunek pani Krystyny do zadania aktorskiego. Zamilkłam.
Odsłaniając tematykę kulinarną i upodobania stołu w barowej rzeczywistości, pani Krystyna przyznała się, że bardzo lubi pierogi ruskie. „Ale tu nikt takich nie potrafi robić!”− dobitnie podkreśliła swoją dezaprobatę dla nonszalancji współczesnej, wielkopolskiej, polskiej czy raczej restauracyjnej, barowej kuchni. Pierogów w „Caritasie” pewnie dlatego nie zamawiała. Nawet nie wiem, czy tam je mają w jadłospisie. Za to „we Lwowie”, tym z jej dzieciństwa, „wiedzieli, jak je trzeba przygotować” − zachwalała minione barwy stołu. Czy teraz tam można posmakować tych prawdziwych „ruskich”…
Aktorka pokrótce okraszała nie tak kwiecistą w tych okolicznościach rozmowę − wspomnieniami, mówiąc chwilami jak żołnierz chcący zachować swoją twarz i subordynację. To chyba znany wszystkim jej styl − narracja bez ckliwości z szorstką chwilami, lecz ciepłą szczerością.
Nagle podszedł młody człowiek ze śmiałym: „Dzień dobry” i rzekł: „Czy mógłbym prosić panią Felman o autograf?”. Pani Krystyna wspaniałomyślnie nie poprawiając zniekształconego przez młodzieńca brzmienia jej nazwiska, zaraz złożyła swój podpis na podanej karteczce.
Po chwili przy stoliku pojawiła się zażywna i bardzo ciepła w obejściu starsza kobieta z kulą, przedstawiła się i poprosiła panią Krystynę o przyjęcie serdecznych pozdrowień od krewniaczki „wspominającej ją z wdzięcznością za lekcje polskiego na tajnych kompletach”. Zaraz też obie niewiasty zaczęły ustalać fakty, by doprecyzować wizerunek dziewczynki tak gorąco pamiętającej o swojej dobrodziejce z tamtych trudnych czasów. Rezultatem tych dociekań okazała się nieco zweryfikowana wersja tej historii − dziewczynka prawdopodobnie z powodu zbyt młodego wieku nie mogła wtedy uczestniczyć w nauczaniu na tajnych kompletach. Za to niewykluczone, że miała z panią Krystyną dłuższy kontakt w innych okolicznościach − prawdopodobnie pobierała od niej naukę polskiego wraz z dwiema innymi dziewczynkami na spotkaniach prywatnych. Pani Krystyna doznawała wzruszeń i radości pojawieniem się pośród biesiadników baru tej kobiety, posłanej w misji pozdrowiennej przez pamiętającą o niej uczennicę z epoki młodości. I tak oto przypadek sprawił, że z biografii pani Krystyny ad hoc odsłonił się wątek z młodości z jej rolą tajnej przewodniczki po meandrach języka polskiego młodzieży budzącej w sobie ducha polskiego patriotyzmu.
Jeszcze nieco „walczyłyśmy” sztućcami, by się posilić. Pani Krystyna skrzywieniem ust zareagowała na moje pytanie o barszczyk, który ledwie tknęła i zaraz odstawiła na skraj stołu. Zostawiłyśmy też obie na talerzach jarzyny, które jakoś nie ugłaskały naszych podniebień. W tej reakcji musiała być jednak co najmniej szczypta prawdy o ich „walorach” smakowych. A podobno głodny zje wszystko, co jadalne…
Wyszłyśmy zaraz na średnio przyjemny ziąb i w szarość, w której nawet nie zdążyłyśmy pohumorzyć nad deszczem siąpiącym na nas − bezbronne, bezparasolowe − gdy znienacka przed nami stanął w uśmiechu i z czarem gorących słów… nieznajomy a znajomy – poeta Tadeusz Żukowski. Ba! Żeby tylko z urokliwością słów, bowiem jako artystycznym dodatkiem również − z dwiema kępkami niebieskich kwiatków, które pono zerwał z miejskiego trawnika. Tak to przynajmniej przedstawił. „Bałem się, że nie zdążę tak uroczych zjawisk znów spotkać… A kwiaciarnia za daleko” – rzekł z elegancją a pospiesznie. „Przepraszam, że tylko takie” − dodał z wyczuwalną, narastającą wesołością, nie szczędząc uśmiechu i bardzo uważnie, z sympatią patrząc każdej z nas w twarz. Porwał nas tym gestem, swoją młodzieńczością, promiennością. I taki bezbronny jak zachwycony tęczą chłopiec stał w aurze słonecznych emocji i myśli. Pani Krystyna, ucieszona, a teraz najwyraźniej w nastroju rozbrojonego komendanta, po miłych słowach odwzajemnienia fluidów emanujących z postawy naszego rozmówcy, zareagowała na mój komentarz: Ryzykować można także pięknie… − z energią i dyscyplinująco: „No i słusznie! Naturalnie, że słusznie!”. Tak oto poeta dostąpił najwyższego rozgrzeszenia.
Gdy impulsywnie, lecz z przekorą dodałam: Niszczenie zieleni miejskiej jednak kosztuje, niespeszony, troszkę grając konfuzję, nie zamierzał jednak obciążać swojego sumienia. Uśmiechał się, krasząc słodycze swojej atencji miną dziarskiego rycerza i kłaniając się głęboko z szacunkiem i niezwykle miłą dla nas elegancją ucałował na „do widzenia” nasze ręce. Skomentowałyśmy postawę poety i jego osobisty wizerunek jednomyślnie − jako zjawiskowe i oczywiście podnoszące nam nastroje. Gdy się oddalił, pani Krystyna nagle wyznała głosem wydobytym we wzruszeniu i poczuciu dumy, że to jej przybrany syn. I że w odpowiednim momencie, gdy wkraczał na drogi poetyckie, przyjął jej artystyczną pieczę.
A deszcz tymczasem uparcie nasilał swoją obecność już na włosach i coraz intensywniej dawał się we znaki nieprzyjemnym chłodem. Chwyciłam mój duży kalendarz w granatowej, plastikowej okładce („róg obfitości” z ważnymi dla mnie zapiskami poetyckimi i informacjami) i z zawadiacką miną i teatralnością oznajmiłam: − Pani Krystyno, poświęcam go, aby ocalić pani głowę! Przyjęła ten gest bez słów, lecz z rozbawieniem.
Niosłam ten zadatek na parasol z troską i uwagą nad głową pani Krystyny. Doszłyśmy do przystanku. Ileż po drodze było tych oczu patrzących z ciekawością, sympatią, tych spontanicznych: „Dzień dobry”. Cieszyłam się, że tak wielu sygnalizuje tyle radości. Można by rzec śmiało, że obie podbiłyśmy Poznań! Pasażerowie tramwaju ożywieni widokiem pani Krystyny, dla której od razu znalazło się miejsce, nie skąpili również przyjaznych gestów, słów i uśmiechów.
Po wyjściu z tramwaju, a trzeba wiedzieć, że pani Krystyna jak wielu i z własnego odpowiedniego wyboru jeździ tramwajami, przekomarzałam się z nią o tych przejawach sympatii. Nietrudno było mi dostrzec, jak bardzo dodawały one jej ducha i ognia. A ona skromnie, lapidarnie to podsumowała ze skrywanym uśmiechem: „A tak, rozmawiam z wszystkimi. Wielu się przyznaje do mnie, podchodzą, pytają. To jest dobry znak”. Tak, to najpewniej było wejście między widzów. Scena teatru w naturalnej scenografii wielkomiejskiej. Zbliżenie w codzienności.
Szłyśmy w kierunku domu pani Krystyny na osiedlu Armii Krajowej. A ona z ożywieniem nagle zaczęła się zwierzać. Miłe jej były wspomnienia z młodości i małej ojczyzny – ze Lwowa. Byłam zafascynowana i zaciekawiona: jakie te ledwo tknięte słowami obszary pamięci ukrywały dzieje? Instynktownie reagowała na moje sygnały − już mówiąc o swojej nowej sztuce – monodramie: „Zamierzam zagrać swoje życie, teraz piszę jeszcze… Za parę dni jadę do Hiszpanii. Zagram tam, oczywiście, że z zespołem Teatru Nowego – »Fausta«”.
Była rozpalona tym pisaniem, które dzień w dzień rozszerzało treści monodramu. Miała podobny zwyczaj – systematycznie i dużo pracować z pasją w poczuciu sensu i celu. Cieszyła się, że tym spektaklem o sobie samej dokona podsumowania. Czy myślała z niepokojem, żeby zdążyć – nie okazywała tego, lecz taka nuta zdawała się drzemać w jej opowieści. Werbalnie natomiast trzymała się silnego przekonania, że tyle jeszcze ma przed sobą. Pożegnałyśmy się bardzo ciepło, umówione w teatrze.
Podczas drogi powrotnej do centrum Poznania rozmyślałam z wdzięcznością dla dobrych aniołów za dar dnia, który sprawił, że barowy obiad w ten stalowoszary dzień okazał się niespodziewanie i wielką ucztą pośród ludzi, i wyjątkową ucztą – z Krystyną Feldman.
Stefania Pruszyńska
Postscriptum
- Premiera monodramu Krystyny Feldman „I to mi zostało”, obejmującego pół wieku pracowitego żywota aktorki, spędzonego w przedwojennym Lwowie, Krakowie, Zakopanem i podczas II wojny światowej, odbyła się w grudniu 2006 r. w Teatrze Nowym w Poznaniu. Aktorka Krystyna Feldman zagrała główną rolę – Krystynę Feldman. Reżyserem tego dzieła był Robert Gliński.
- Wznawiam tę publikację i biografię Krystyny Feldman w związku z niedawną 100. rocznicą Jej urodzin (1 marca 2016 r.), pragnąc przypomnieć tę niezwykłą postać polskiej sceny teatralnej i filmowej.
BIOGRAFIA. Krystyna Zofia Feldman urodziła się 1 marca 1916 roku we Lwowie w rodzinie polsko-żydowskiej. Była córką aktora specjalizującego się w rolach szekspirowskich, uchodzącego za gwiazdę początku XX wieku Ferdynanda Feldmana i aktorki teatralnej i śpiewaczki operowej Katarzyny Feldman z domu Sawickiej. Grała małe role od piątego roku życia. Po śmierci ojca (zm. 3 czerwca 1919 r.) matka kształciła ją w prywatnym lwowskim studiu aktorskim prowadzonym przez aktora Janusza Strachockiego.
W 1934 r. ukończyła gimnazjum im. Królowej Jadwigi we Lwowie; maturę zdała eksternistycznie, aby zdążyć na egzaminy do szkoły teatralnej. Po trzech latach nauki, w 1937 r., ukończyła Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej w Warszawie. Niedługo potem debiutowała w Teatrze Miejskim we Lwowie. W 1939 r. została zaangażowana do teatru w Łucku, jednak po wybuchu II wojny światowej wróciła do Lwowa. W 1942 r. została zaprzysiężona jako żołnierz Armii Krajowej. Pełniła w niej funkcję łączniczki. Mężem Krystyny Feldman był 30 lat od niej starszy Stanisław Bryliński, zmarły w 1953 roku.
Na scenę teatru lwowskiego powróciła po wyzwoleniu miasta w 1944 r. Zagrała wówczas męską rolę Staszka w „Weselu” Wyspiańskiego, reżyserowanym przez Aleksandra Bardiniego. Po wojnie występowała w teatrach m.in. Łodzi (przez kilkanaście lat była aktorką i pomocnikiem reżysera oraz reżyserem u Kazimierza Dejmka w Teatrze Nowym w Łodzi, występowała również w tamtejszym Teatrze Powszechnym), Katowic, Szczecina, Opola, Krakowa (Teatr Ludowy w Nowej Hucie) i Poznania (w Teatrze Polskim oraz – od 1983 – w Teatrze Nowym).
Zagrała również kilkanaście ról w spektaklach Teatru Telewizji, m.in. u Jerzego Antczaka, Andrzeja Barańskiego, Rudolfa Zioły, Olgi Lipińskiej i trzykrotnie u Izabelli Cywińskiej.
W 1980 roku SB wszczęła wobec aktorki sprawę operacyjnego rozpoznania o kryptonimie „Aranżerka”. Krystynę Feldman zaczęto nękać po tym, jak podpisała list w obronie autonomii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Mimo kontroli korespondencji, częstych rewizji w mieszkaniu i wielu utrudnień w rozwoju kariery, aktorka nie dała się złamać.
Zmarła w swoim poznańskim mieszkaniu 24 stycznia 2007 r. na raka płuc. Pochowana została w alei Zasłużonych na cmentarzu Miłostowskim w Poznaniu. Zgodnie z życzeniem, pochowano ją w kostiumie z ostatniego spektaklu – monodramu „I to mi zostało”.
Kariera filmowa. Już pierwsza filmowa rola – dewotki w „Celulozie” (1953) Jerzego Kawalerowicza – na długo ukształtowała kinowe emploi Krystyny Feldman. Podobną postać, wyraźnie jednak różnicowaną charakterologicznie, obdarzaną stale indywidualnym rysem, powtarzała m.in. w „Kaloszach szczęścia” (1958), „Awanturze o Basię” (1959), „Dwu żebrach Adama” (1963), „Piekle i niebie” (1966), „Czerwonym i złotym” (1969) czy w „Głosie z tamtego świata” (1962) Stanisława Różewicza, gdzie po raz pierwszy pojawiła się w roli nieepizodycznej.
Debiutowała jako samodzielny reżyser „Księżycowego Pantofelka” Wandy Żółkiewskiej w 1960 r. w Teatrze w Łodzi.
Stała się jedną z najbardziej wyrazistych aktorek drugiego i trzeciego planu. Na ekranie tworzyła różne, często sprzeczne wewnętrznie typy, w których groteska mieszała się z powagą, ekscentryczność ze spokojem, fizyczna słabość z siłą i charyzmą. Grała postacie hrabin („Godzina pąsowej róży”, 1963), żebraczek („Mansarda”, 1963; „Dwa księżyce”, 1993), działaczek społecznych („Święta wojna”, 1965), chłopek („Samotność we dwoje”, 1968), pijaczek („Nad rzeką, której nie ma”, 1991), oszustek (odcinek 4 serialu „Kapitan Sowa na tropie”), sędzin („Otello” z M-2, 1968), czy królowych („Ubu król”, 2003).
Szerokiej publiczności dała się poznać dopiero w latach 80., po roli zdziwaczałej ciotki głównego bohatera w „Yesterday” Radosława Piwowarskiego. Często współpracowała z młodymi, debiutującymi twórcami, jak Jan Jakub Kolski („Pogrzeb kartofla”), Konrad Szołajski („Człowiek z…”), czy Mariusz Treliński („Łagodna”). Masową popularność zyskała w wieku 83 lat, kiedy zagrała babcię Rozalię w popularnym serialu „Świat według Kiepskich”.
W 2004 roku, w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat, wystąpiła po raz pierwszy w roli pierwszoplanowej. W „Moim Nikiforze” Krzysztofa Krauze wcieliła się w postać malarza Nikifora Krynickiego. Jej kreacja spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem publiczności, krytyków oraz jurorów polskich i zagranicznych festiwali filmowych. Nikifor nie był jednak pierwszą męską rolą w jej dorobku. Oprócz wspomnianego wcześniej Staszka z „Wesela”, w teatrze grała także role Kaja w „Królowej Śniegu” i pana Ciuciumkiewicza w „Domu otwartym”. Feldman aktywnie wspierała działalność poznańskiego studenckiego Teatrzyku Towarzyskiego Jacka Kowalskiego.
Otrzymała nagrody za role teatralne: na I Festiwalu Sztuk Rosyjskich i Radzieckich we Wrocławiu (1949 r.) za rolę Szurika w „Bajce” Michała Switłowa, na XXVIII Kaliskich Spotkaniach Teatralnych (1988 r.) za rolę Lali w „Narzeczonym Beaty”, graną w Teatrze Nowym w Poznaniu.
Za kreację filmową Nikifora w obrazie reż. Krzysztofa Krauzego „Mój Nikifor”, w którym wystąpiła w roli głównej, nagrodzono Krystynę Feldman na festiwalach filmowych: w Gdyni, Wrześni i Karlovych Varach. Ponadto zdobyła laury festwali: Orła 2001 – Polskiej Nagrody Filmowej za rolę babci w filmie „To ja, złodziej”, reż. Jacka Bromskiego oraz Złotej Kaczki (nagroda miesięcznika „Film”). Za rolę babci w (2000) Jacka Bromskiego, otrzymała Polską Nagrodę Filmową – Orła 2001.
Za pracę w dziedzinie kultury uhonorowano Krystynę Feldman Srebrnym Krzyżem Zasługi w 1955 r. oraz dwukrotnie – odznaką „Zasłużonego Działacza Kultury”.
Za całokształt twórczości na festiwalu „Prowincjonalia” we Wrześni w 2001 roku wręczono Krystynie Feldman nagrodę honorową.
W XII edycji plebiscytu „Rzeczpospolitej” otrzymała „Złotą Piątkę Telerzeczypospolitej” za rok 2004.
Zdobyła też „SuperWiktora 2004”, a w 2005 roku otrzymała Wielką Pieczęć Poznania.
Aktualnie ten tekst – w nieco innej wersji, lecz również rozszerzony i zaktualizowany jest zamieszczony także w Gazecie Autorskiej „IMPRESJee”.
Poprzednia publikacja w: Gazecie Autorskiej „IMPRESJee” www.impresjeee.blox.pl ukazała się 4 lutego 2015 pt. „Obiad z aktorką Krystyną Feldman”, wznowiona z 14 października 2006 roku – pierwszej publikacji.

