Stefania Pruszyńska: Biografia to wielka księga, z której chciałoby się wiedzieć, jaką drogę artystyczną Pan przebył i poznać bliżej Pana życie…
Jarosław Królikowski: Urodziłem się we Wrocławiu w rodzinie inteligencji robotniczej i spędziłem tu sporą część swojego dzieciństwa. W latach 60. z całą rodziną przenieśliśmy się na stałe do małego miasteczka koło Wałbrzycha-Strzegomia i zamieszkujemy tu obok kościoła (dziś to jest piękna bazylika). W tym kościele prawie codziennie było słychać piękne śpiewy chóru kościelnego i muzykę organową, co uwielbiałem. Dziś, tak sądzę, że mogły to być też początki mojego zainteresowania się ogólnie muzyką. I tak w wielkim skrócie mijały mi tu lata, lata szkoły nauki i śpiewu, a były to lata też piękne z uwagi na rozwój muzyki rozrywkowej w różnych jej nurtach. I tak kształtowałem wówczas swoją osobowość muzycznie i wokalnie, w tym okresie opierałem się i wzorowałem na różnych wykonawcach i wokalistach, można było wówczas z czego wybierać.
Z kart dzieciństwa czyta Pan może i takie, na których mały Jarek beztrosko hasa i podśpiewuje…
Pamiętam, jak Matula często nam opowiadała przy stole i wspominała o różnych śmiesznych i ciekawych sytuacjach w domu, w tym o mnie jako brzdącu gdzieś latającym pomiędzy krzesłami i nucącym sobie coś pod nosem: jakieś melodie zasłyszane chyba z radia (wówczas głośnika). A chciałbym tu zaznaczyć, że Matula miała bardzo dobry słuch, bo jak pamiętam, to często drażniły i denerwowały ją nieczystości intonacyjne w zespołach i u piosenkarzy, mimo że nie miała żadnego przygotowania muzycznego. Za to ją bardzo podziwiałem i mam to też chyba po niej. Pamiętam, że pewnego dnia wykrzyknęła do mnie: „Dziecko, ty śpiewasz podobnie jak Czesław!”. A lubiła go też bardzo często słuchać, toteż miała skalę porównawczą do mnie. Tak sobie dziś myślę, że to chyba ona była pierwszą, która zaszczepiła mi to zainteresowanie Czesławem Niemenem, bo od tego czasu minęło już sporo lat i dalej to trwa. Głos się też nie zmienił, a raczej myślę, że jest lepszy w brzmieniu i ciekawszy w barwie.
Krużganki szkolne i tamte czasy… Czym się Pan wtedy interesował, o czym sam decydował, co wybierał? Jakie ma Pan wspomnienia?
Nigdy nie dałem się nikomu kierować (no, oprócz Matuli) i byłem, i jestem pod tym względem bardzo konsekwentny. Bez upewnienia się, że to, czym się interesuję, jest w porządku i że warto − nie podejmuję wcześniej decyzji na tak. W młodości swojej różnej, którą spędzałem w małym przytulnym Strzegomiu, gdzie nie było żadnego szumnego i hulaszczego życia, już układałem swoje klocki i po swojemu tworzyłem swój własny świat muzyczno-malarski. Także dużo rysowałem. Tak upływały mi tu dni i lata. Nie zwracałem jednak pod niektórymi względami na siebie większej uwagi, bo w szkole byłem raczej przeciętnym uczniem, ale za to nie aniołkiem, o nie! − bo ciągle rozrabiałem i też z tego powodu Matula miała spore ze mną kłopoty. Myślę, że stąd też to moje późniejsze zainteresowanie się boksem w Gwardii Wrocław. Dziś jestem sędzią boksu, a wówczas w głowie mi było tylko jedno: muzyka, rozrywka, lecz nie nauka. Jednak jakoś dojechałem powoli do końca tej dziwnej drogi. Poznałem tu swoją pierwszą miłość (farmaceutkę), a była to i jest piękna dziewczyna, z którą jestem do dziś − to moja żona. Później − praca i muzyka (w różnych zespołach) i poznałem też pierwszy smak ciężkiej pracy fizycznej uf! Uf! A miałem jeszcze to szczęście (i Bogu za to dziękuję), że mogłem z czego wybierać, bo muzyka malarstwo rysunek itd. Wybrałem śpiew i estradę, bo były mi najbliższe, i sercu, i duszy. I nie zawiodłem się na tej swojej intuicji.
W jakim stopniu wobec wielu możliwości wyboru te intuicyjne decyzje wyrażały Pana fascynacje?
Może tu wszystkich zaskoczę, ale moje fascynacje − to człowiek i jego życie. I ten wszechświat potężny wkoło, i to ciągłe pytanie, czemu ma to wszystko służyć. Bo człowieczek, ten mikroskopijny i chcący coś tu zmienić, i ten artysta mały, który czegoś szuka, tworzy, a czas mu ucieka i bezpowrotnie zabiera najbliższych ukochanych, gdzieś odchodzących, lecz gdzie i dokąd, w jakim celu i dlaczego. Czas na nikogo nie czeka, sami w nim żyjemy i istniejemy… i po co to wszystko. Choć śpiew jest mi bliski i ważny, a mimo wszystko to pytanie ciągle mnie fascynuje: dla kogo to wszystko?
Kto czy co było źródłem Pana największego zachwytu w dzieciństwie?
Jestem człowiekiem wierzącym i to moja Matula, i Bóg byli i są mi, najbliżsi. I jej, i w domu − tak samo. Mieszkając tuż obok kościoła, zawsze i często w nim jestem − spędzam tu wiele godzin, by podziwiać piękno tych rzeźb i ołtarzy, obrazów. I tę ciszę, i spokój, i ten chłód kościelny tak przecież tajemniczy, dumny… Myślę sobie też, że to wszystko jest takie dziwne − trwa już tyle lat i dalej istnieje, i zachwyca. Choć nie można tego ani złapać, ani wziąć do ręki, bo jest jak wiatr i powietrze niewidzialne, nie ma smaku, a czuję, że to jest jak coś czego nie ma, a jest i istnieje, i gdzieś we mnie dalej dodaje sił i mądrości, wytrwałości, pracowitości i to wszystko takie dziwne, lecz dalej trwa i zachwyca.
A czy jest taka postać literacka albo znana ze sceny, do której porównałby Pan siebie z tamtych lat, mając na myśli swoją postawę życiową, osobowość?
Jak miałbym się porównywać do kogoś z tamtego okresu, to na pewno artystycznie do Czesława Niemena, bo mimo że wykonywałem wówczas wiele innych i różnych utworów i też różnych wykonawców, to on ujął mnie najbardziej − i swoją postawą, i uporem w dążeniu do celu, i też nieuleganiem nikomu, i niczemu, co nie było po jego myśli. A przypomnę tylko, że były to lata pod względem rozwoju muzyki i wykonawców w kraju i za granicą bardzo ciekawe, kuszące, bowiem w tym okresie tworzono i dynamicznie rozwijano muzykę różnych kierunków i nurtów, a poszukiwanie nowych form i inspiracji nie było wcale też tak bardzo łatwe. W tym klimacie wyrastałem i kształtowałem się muzycznie i wokalnie. Gdybym miał dziś się do kogoś z tego okresu porównać, to miałbym spore kłopoty. Wtedy było naprawdę dużo wykonawców i na ogół znanych, wspaniałych. Na nich się również wzorowałem, dawali mi początki wokalne, choć myślę, że też podobnie czerpali inspiracje i wzorowali się na swoich ulubieńcach. A dlaczego aż w takim stopniu postacią wyróżnioną najbardziej byłby Czesław Niemen? Myślę, że był mi on jedynym i najbliższym twórczo, i duchowo, wokalnie wykonawcą polskim.
Gdzie Pan stawiał pierwsze kroki na estradzie?
Moje początki to Strzegom. Zdradzałem już wówczas zamiłowania na piosenkarza estrady, współpracowałem z wieloma zespołami i to w latach, w których zorganizowano w Gdańsku Ogólnopolski Festiwal Młodych Talentów. Pewnego dnia do Strzegomia (tu nadal mieszkałem) do kina „Muza” przyjechał zespół „Niebiesko-Czarni” z całą swoją świtą wykonawców: Michałem Burano, Heleną Majdaniec, Czesławem Niemenem, Wojciechem Kordą. Dziś niewielu wie o tym, że wówczas byłem przesłuchiwany i to z wynikiem pozytywnym (w kinie, w małej kanciapce), osobiście przez Z. Podgajnego grającego na organach i J. Popławskiego, gitarzystę, aby się dostać do zespołu. Zaśpiewałem dwa utwory „Malagenia” i „Besame mucho”. Moje wykonanie bardzo się podobało i aż żal dziś mówić, że tylko przez to, że nie byłem jeszcze pełnoletni, nie zostałem przyjęty. Bardzo nad tym ubolewałem i pomyślałem sobie, że przecież zdałem ten egzamin, dodawałem sobie otuchy: „bądź z tego też dumny, bo może pewnego dnia osiągniesz ten swój cel artystyczny”. Wtedy wyjechałem do Wrocławia, aby podjąć naukę śpiewu. We Wrocławiu miałem wiele sukcesów, występów, konkursów, przeglądów piosenki, aż miło dziś o tym wspominać…
A czym był dla Pana związek z wielką sceną – Operą wrocławską?
Może znów tu zaskoczę wszystkich i powiem szczerze, że mój związek z operą jako sztuka był całkiem przypadkowy − operę traktowałem wówczas jako jedno wielkie wycie i coś, co już nie śpiewa, a tylko głośno ryczy. Byłem tym (nią) bardziej przerażony niż zauroczony, bo interesowała mnie wokalistyka estradowa tzw. lekka, a tu… Dlatego też przyjechałem do Wrocławia, aby podjąć edukację wokalno-estradową. Dostałem się do szkoły muzycznej na wydział wokalny u prof. M. Krukowskiej i… tu moje wielkie rozczarowanie, bo to nie było to. Dalej się rozglądałem, szukając czegoś nowego i innego, by zdobyć i mieć uprawnienia wokalno-estradowe. Zacząłem swoją współpracę cichą z Estradą i Importem, dyr. Dziedzic i dyr. Płaza. Pewnego dnia całkiem przypadkowo dowiedziałem się, że jest praca na etacie w operze. Po przesłuchaniu mnie stało się tak, że wylądowałem właśnie w operze, a że aż na tak długo, do dziś nie wiem i nie pojmuję, jak to się stało, nie wierzę samemu sobie, jak to się mogło stać. Poznałem tu naprawdę ciężką pracę od rana do wieczora, od przygotowania spektaklu aż do jego końca. I stwierdziłem, że czasy tenorów Chomika (Polska) czy Pavarottiego (Włochy) już minęły, to historia. A wielka szkoda, bo coraz częściej dziś się słyszy i mówi, że nie ma już prawdziwych głosów operowych, że jest to liga okręgowa, że dzisiejszy tenor dzisiejszy to raz zaśpiewa i już idzie na miesiąc zwolnienia lekarskiego − bo na kurczakach wychowany, słabnie i niedomaga. Jest w tym odrobinę prawdy, bo pracowałem tu całe lata i na scenie to obserwowałem. Później moja praca w Operetce i w Polskim Radiu Wrocław u prof. E. Kajdasza i ZPR, Stomur itd. i też film i praca z zespołem „Panta-Rey” i „Incablok” pod kier. Muz. Prof. W. Wielgomasa i muz. H. Trochy, a także występy na antenie Polskiego Radia w Warszawie i TV w regionie, u red. W. Popkiewicza w TV Wrocław, gdzie nazwano mnie po raz pierwszy „Wrocławskim Niemenem”. Także – w redakcji rozrywki u red. J. Wencla, gdzie śpiewałem różne utwory i też te Czesława Niemena, bo czułem już wówczas jego wielkość i nigdy mnie nie obchodziły stosunki tzw. „władzy” do jego muzyki. Zawsze robiłem swoje i jako młodzieniec wykonywałem jego utwory wszędzie gdzie się tylko dało. Wygrywałem też wiele konkursów i festiwali w regionie i nie tylko. Nigdy nie rozstawałem się z muzyką mistrza. Dziś jest mi tylko żal, bo to pasja i kontynuacja tego niemożliwego, a jednocześnie „wspomnienie” z dzieciństwa − i niech tak już zostanie i trwa.
Filozofia jest królową nauk. A życiowa – Pana?
Moja filozofia życiowa jest prosta: żyć zawsze i wszędzie uczciwie i zgodnie z prawem bożym, bo życie tu na tej ziemi to czas, który nie zna pojęcia i wymiaru, wielkości i przestrzeni. My tu w jesteśmy i żyjemy, i się poruszamy, i istniejemy − bo to nasze życie.
Mieszka Pan we Wrocławiu. Co znaczy dla Pana to miasto?
Mieszkam tu już parę ładnych lat. To miasto jest piękne, rozwija się, pięknieje jeszcze bardziej za tej prezydentury, bo to jest, jak mówią często ludzie, szeryf naszego miasta i mądrości, chluba. I faktycznie tak jest, bo nie daje się wymanewrować nikomu i żadnej z opcji. To jest naprawdę szeryf. Śpiewałem już kiedyś utwór swój o Wrocławiu pt. „Moje Miasto”, a było to jeszcze za TV Echo – widziałem, jak to miasto się rozwijało i ładniało. Teraz jeszcze bardziej i to bardzo cieszy, ale też i smuci, że przychodzą co chwila nowe władze. A jak dłużej już posiedzą, to widać, że zaczyna się już od środka ta urzędowa zgnilizna do roboty i psucie, a psuje ona wszystko, co się tylko da, na prezydencie skończywszy. Dobrze, że nasz szeryf się nie daje, ludzie to widzą i są z nim. Wyniki sondaży mówią za siebie i to widzą i co roku…
Od kiedy Pan śpiewa piosenki Niemena?
Utwory Niemena śpiewam już od dosyć dawna, bo już od paru ładnych lat i pamiętam, jak pewnego dnia wybrałem się i przyjechałem do Poznania na przesłuchanie tuż przed festiwalem w Opolu z własną piosenką „Kwiecień” do słów Zbyszka Kresowatego z materiału płyty „Fantasmagoria”. Nie pamiętam tylko, gdzie to było, ale pamiętam dokładnie, że w komisji zasiedli mędrcy: muzyk z Poznania i jego przyjaciółka wokalistka, teraz bardziej przypominająca szefową kuchni niż piosenkarkę. Po wykonaniu przeze mnie utworu ci mędrcy po krótkiej naradzie w pewnej chwili zapytali mnie, „czy dwa grzyby w jednym talerzu to nie za dużo”. To wywołało wielkie zdziwienie i szok też i u ludzi tu siedzących, bo sądzili, że usłyszą od mędrców słowa pochwały, otuchy i nadziei, że warto też robić swoje. A tu proszę − słowa goryczy i wstyd dla nich oraz mój wniosek o wycofaniu się z życia estrady. Tak minęły mi lata. Dziś to ponowny mój powrót − na prośbę ludzi i przyjaciół, którzy znali mnie już wcześniej z interpretacji utworów Czesława Niemena. To oni stwierdzili, że słuchając dziś niektórych wykonawców, popadają po prostu we wściekłość. Czesława Niemena interpretuję dalej po swojemu, zawsze sądząc, iż to jest konstrukcja, której nie można naruszyć, bo runie. O tym powinien pamiętać każdy wykonawca jego utworów.
Mówią o Panu Wrocławski Niemen, podchwyciwszy najpewniej wspomniane pierwszy raz nadane Panu nowe imię w telewizji wrocławskiej…
Tak jak już wspominałem, Czesławem Niemenem mnie pierwsza moja matula zainteresowała. A chyba całkiem przypadkowo nazwano mnie któregoś dnia Wrocławskim Niemenem − w programie poezji śpiewanej w telewizji, w której śpiewałem jego utwory. Tak nazywają mnie do dziś i myślę, że to lekka przesada, bo jestem też innym wykonawcą i o innym, mniejszym wymiarze artystycznym. Mimo że jestem z tego bardzo dumny, to mam to „ale”… Śpiewam na estradzie już wiele lat i wykonuję własne utwory oraz Czesława Niemena − na nich się uczyłem wokalizy, wyrastałem i kształtowałem też muzycznie swoją osobowość.
Zaskoczyła Pana wiadomość o wyjeździe na ubiegłoroczny listopadowy koncert do Berlina? Jakie to wydarzenie przyniosło Panu wrażenia, novum, doświadczenie?
Miałem wiele ciekawych i udanych występów w kraju, ale w Berlinie, w mieście tak dużym i pięknym i ważnym dla kultury i każdego artysty szczególne. Bo to środowisko europejskiej muzyki jest marzeniem i zaszczytem dla każdego artysty, a ja występowałem tu w gronie muzyków, których znałem tylko z opowiadań i podziwiałem z płyt, na których grali razem z Niemenem. Są to muzycy z tak zwanej górnej półki i to cieszy. Po swoim występie w Berlinie odebrałem wiele gratulacji i pochwał, pytano mnie też często o moją interpretacje utworów Czesława Niemena, co mnie radowało, bo pytający − to ludzie i muzycy przyjaciele Czesława Niemena, którzy zaproponowali mi też swoją współpracę w najbliższych możliwych koncertach berlińskich. To bardzo mnie ucieszyło, bo uważałem, że mój czas się skończył − a tu proszę, miłe zaskoczenie i wniosek mój, że warto było też czekać latami schowanym gdzieś w operze, operetce i Estradzie, by okrzepnąć artystycznie i nabrać doświadczenia, rutyny w śpiewaniu. A śpiewać dziś utwory Czesława Niemena to nie jest taka też prosta i łatwa sprawa, a wiem coś o tym, bo często występując, czuję tę podniesioną poprzeczkę. Ludzi dziś nie da się oszukać i omamić nicością, Niemen jest dla nich i pozostanie zawsze jedynym. A jego utwory powinny być zawsze wykonywane w jego duchu i w bliskości z nim.
Snując teraz plany artystyczne, jakie wyznacza Pan w nich miejsce dziedzictwu duchowemu Niemena czy jego wpływom na swoją twórczość?
Chciałbym dalej koncertować i promować materiał z płyty „Fantasmagoria”, który jest wyśpiewany głosem moim z duszy i serca słowami poety malarza grafika – Zbigniewa Kresowatego. Na płycie są to trzy obrazy narodzin, życia i śmierci, to fantasmagoria jak moje wspomnienie biegnące też do Czesława Niemena, któremu poświęciłem swoją twórczość. Sądzę, że w tym ambitnym i podobnym klimacie, choć śpiewam jego utwory, to i mam też swoje − o innym charakterze i aranżacjach, bowiem podjąłem się tego niebywałego zadania, by wyśpiewać swemu Mistrzowi to, co uchodzi za niemożliwe. Pewnie dlatego też przypłaciłem to „bezsławą”, pozostając w pokorze i cieniu Mistrza. To jednak cecha szczególna każdego artysty, gdy twórczość czasem musi długo wyczekiwać, jakby w czyśćcu, a czasem trwa taka sytuacja aż do odejścia ze „sceny tak małej”, jaką jest życie twórcze. Jakże często wtedy, gdy ambitne jest nierozumiane, a wręcz poniżane przez różnych cyników, nieuków i oportunistów, a co najdziwniejsze − „robiących” w muzyce… A jednak tu coś się stało! Dziś w sercach pozostał tylko żal i pasja nad kontynuacją niemożliwego. Gdy słucham tych nagrań i w każdej innej odrębnej kompozycji, w głosie i imaginacjach twórczo-muzycznych jest głos Czesława Niemena, który dotyka skutecznie i jakby podskórnie przywołuje tamten czas. Wiele osób tak twierdzi, a nawet wprost często nie wierzy, że to nie są kompozycje Czesława Niemena − i w tym chyba tkwi cała tajemnica tych nagrań z „Fantasmagorii”. Powołuję się tutaj na słowa i spostrzeżenia na mój temat poety Zbyszka Kresowatego, z którym się w zupełności zgadzam i niech tak w prawdzie zostanie.
A co Pana przyciąga do występów w Poznaniu?
Byłem znów, w lutym br., zaproszony do klubu „Blue-Note”, by zaśpiewać tam kilka utworów Czesława Niemena z okazji jego urodzin. Występ tu traktuję bardzo poważnie, bo tu mnie odnaleziono i też po latach dano szansę ponownego zaistnienia solowego po wyciągnięciu mnie z opery, gdy byłem schowany w zespole. A uczynił to ciągle czegoś nowego poszukujący redaktor Krzysztof Wodniczak, twórca Magazynu Muzycznego „Brzmienia” wspólnie z Czesławem Niemenem. I tu była też tego dnia moja radość.