
AntyProFobion, Stefania Pruszyńska. Wszelkie prawa zastrzeżone
Profobiczne strategie i taktyki? Profobiczna edukacja? Nie ma takich? A te newsowe armatki nadziewane gigantycznymi portretami owadów i informacjami urastającymi do rangi światowych sensacji? Od razu wiadomo: cel uświęca środki – w dossier skrzydlatych bezkręgowców od prawieków wpisuje się najwięcej ekstremalnych ludzkich emocji. Praprzodkowie, żeby przetrwać, byli zmuszeni żywić respekt dla tych istot i opanować sztukę współistnienia na odległość. Tymczasem atrybutem owadów było i jest niedające się niczym okiełznać wszędobylstwo.
Jednego dnia w newsie szamotał się z moją wrażliwością i zaciekawieniem skrzydlaty emigrant z Afryki. I to jego jako innego wśród tubylczych bezkręgowców śledziły władze sanitarne jakiegoś niemieckiego landu po alarmującym donosie jednego z mieszkańców. Nie zdziwiła mnie ta sytuacja – skrupulatni Niemcy, ceniący ład, czystość, znakomicie zorganizowani i wykazujący się nieprzeciętną ekowrażliwością, a też masowo podróżujący po świecie, wiedzą, że przemieszczanie się z kontynentu na kontynent sprzyja nieświadomemu importowi różnych małych zwierząt, podobnie jak mikroorganizmów. Poważne obawy więc nie tylko przyrodników może wzbudzić każde nietypowe zdarzenie w przyrodzie. A pojawienie się nieznanego owada lub innego zwierzęcia uzasadnia tam natychmiastowe powiadomienie odpowiednich służb. Nie do pomyślenia jest, by obcy przybysz ze świata fauny, zwłaszcza wykazujący cechy agresora, miał niepokoić niewiadomymi, jaki to gatunek, skąd pochodzi, czy i jakie niesie niebezpieczeństwo ludziom, ekosystemowi i co należy robić, a czego unikać. Zaobserwowałam takie sytuacje reagowania i oczekiwań wyjaśnień w Niemczech, będąc tam w gościnie czy nawet przejazdem*.
Po sensacji o uskrzydlonym emigrancie z Czarnego Lądu, w wiadomościach, nachalnie wtłaczanych przez moce elektroniczne na pulpit mojego monitora, odnotowałam kolejną: do afrykańczyka dołączył azjata – szerszeń gigant, groźny dla ludzi i pszczół. Przybywało i przybywało tych jestestw w newsletterach. Także inne media mnożyły treści z teki owadzich wieści. Najwyraźniej w sezonie lata za faworytów uznano delektujących się dreszczowcami − z farszem informacyjnym dosmaczonym fizjonomiami uskrzydlonych najeźdźców. I to dreszczolubnym zapewniano nie lada obfitość rozbójnickich uciech od ucha do ucha.
Marketingowa kuchnia medialna nie próżnowała. W obliczu słabnącej kampanii informacyjnej o koronawirusie, gdy pandemia traciła impet, warząc z namaszczeniem w kotłach opcje i trendy, zarekomendowała nowy filar biesiad − doniesienia (donosy) o owadach. I stało się − wiadomości spływały hurtowo. Nieprzeczytany news powracał ikonką na ekran komputera − powtarzany kilkakrotnie aż do skutku. Mechanika przesyłek, zastosowana przez lidera w branży fonicznej, komercyjnego nadawcę, była perfekcyjnie nastawiona na sukces czytelnictwa witryny i prymat w liczbowym domino słuchaczy. Tak więc nowatorska tresura odbiorców newsów, oparta na odruchach Pawłowa, wpleciona w marketing reklamowy mediów XXI wieku, zdawała się mieć niebywałe perspektywy.
Kto przynajmniej raz miał status królika doświadczalnego, wie, jaki kosmos dzielił go w takiej sytuacji od statusu królika zażywającego wolności. Trudno przewidzieć, że wyzwanie może się okazać irytujące i nastawiające lękowo. To akurat, z którym miałam do czynienia, skutkami nie budziło wątpliwości: eksperymentowało z podświadomością i ukrytymi w niej, zakodowanymi odruchami obronnymi. Bo czymże innym mogły być sprowokowane dźwiękiem nadesłanego newsa spotkania na przykład z potężnym osobnikiem z wyłupiastymi oczami i masywnymi organami zagłady albo dorównującym mu zwalistą sylwetką i wzrostem, pokrytym mechowatym owłosieniem i wyposażonym w odnóża o ościstych szpetnych kształtach? Wprawdzie te unikaty były olbrzymami tylko na oglądanych na monitorze fotografiach, lecz widok tych osobników wraz z treściami o mocy i zasięgu ich ekspansji, agresji czy możliwości stwarzania zagrożeń (poznawanymi w rozdrażnieniu wywołanym natrętnym i nieznośnym dźwiękiem sygnalizowanego newslettera) − szarżowały nadmierną dawką negatywnych bodźców.
I tak oto, atakowana gigantomanią prezentacyjną owadzich jestestw, nie zdołałam utrzymać w ryzach swoich reakcji − zazwyczaj przyjaznych, zaciekawienia i zdroworozsądkowych. Tylko wiedza naukowa z zaufanych źródeł, po którą sięgam, mogła rozstrzygnąć liczne wątpliwości. Tym razem mój zwyczaj weryfikacji okazał się co najmniej nieracjonalny – z braku motywacji do podwajania dawki napięć. Newsowa edukacja entomologiczna zdecydowanie deformowała moje pierwotne nastawienia na poznanie obiektywnych informacji i faktów − wyzwalaniem coraz silniejszych fobicznych emocji.
Zdobyłam się jednak na ocenę nadsyłanych owadzich fizjonomii według subiektywnej skali. Ustanowione przeze mnie maksimum profobii: 10, w narastającej dramaturgii sięgało jednak w kolejnych objawieniach wielkości profobicznych: 20, 35, 50. Szczyt szczytów: 200 – hiperolbrzym! – szacowała owada moja odrętwiała już nieco wyobraźnia. Nic dziwnego, ten szkaradny osobnik, powiększony do nadnaturalnych gabarytów, przerażał. Miał łopatowate czy szczypcowate wdzięki, kruczoczarne gęste a cienkowłose i różnej długości upierzenie, a patrzył na mnie z ekranu monitora jak wygłodzony barbarzyńca na smakołyk. Od razu wygasiłam monitor i ogłosiłam kilkudniowy bojkot Internetu i komputera!
Na niewiele się to zdało. Nękanie wyskakującymi ikonami i drażniącym głośnym sygnałem: grzrzrzumbz! powróciło i nie ustawało. Mimo że moje działania antysabotażowe, antynewsowe, dawały już powoli nadzieję na opanowanie tej bezlitosnej materii.
Aż którejś nocy obrazy i emocje przeniknęły w sen. Owadzie zjawy podobne gabarytami do tych ze znanego filmu przygodowego „Tajemnicza wyspa” Russella Mulcahy`ego z 2005 roku, zrealizowanego na podstawie powieści Juliusza Verne`a, terkotały, popiskiwały, furczały, burczały, warczały i pędziły wprost na mnie. Przerażona, rozpaczliwie szukając osłony przed nimi, schroniłam się w jakiejś cudem ni stąd, ni zowąd wyrosłej przede mną szafie, gotowa uprawiać tam sztukę przetrwania. Jednak nie mogąc domknąć drzwi tego o dziwo! przestronnego przybytku, przeżyłam grozę − najpierw w szparze pojawiła się kosmata i uzbrojona w ostre kolce kończyna jednego z tych potworów. Odemknął drzwi i szukał mnie po omacku już obiema kończynami. Nagle poczułam dotyk i szarpnięcie. Próbował mnie, przywartą do ściany szafy, pochwycić. Nie wiem, jakim sposobem, lecz leżałam już płasko na dnie szafy. Widziałam tylko część jego torsu z przemykającymi po nim jakimiś dziwnymi niedużymi stworzeniami − był dużo wyższy od szafy i nie umiał czy nie chciał albo nie mógł się pochylić. Inteligencją bynajmniej nie grzeszył − powtarzał i powtarzał te same nieudane próby, aż w końcu się zniechęcił, złowrogo warknął i ciężko stąpając, odszedł. A wkrótce słyszałam już tylko, jak się coraz bardziej oddala i cichnie jego nieznośnie chrapliwy bas. Wtedy jeszcze w nerwowym popłochu, rozdygotana myślałam tylko, jak zmienić samoobronną kreatywność na efektywniejszą. Jak stworzyć bufor wokół chcianego przyjaznego otoczenia, aby je odgrodzić od intruzów − potworów. A one były blisko, coraz bliżej… W tym momencie od sennych koszmarów uwolnił mnie mój kot Książę Felice – przyjacielskim, pełnym ciepła pomrukiwaniem. Empatyk!
Po dwóch dniach kolejnego bojkotu Internetu, które zesłały mi ulgę, tuż przed świtem – obudził mnie natrętny bzyk. Zerwałam się na równe nogi. – Ach! To tylko swojska mucha! – z ulgą i niemal radośnie przyjęłam współobecność niedużej reprezentantki muszego rodu, harcującej na kloszu niezgaszonej lampy, a zaraz przelatującej niczym odrzutowiec na szybę, by po kilku sekundach zasiąść do uczty na talerzyku z okruchem. Zadowolona ze śniadania owadka, wkrótce dreptała po okładce książki. Cichuteńko.
– Niech nawet sobie pobzykuje… – myślałam już udobruchana i bliska szczęśliwości. Po paru minutach, zniecierpliwiona nawrotem muszych harców, przelotów i bzyczenia, uznałam, że jednak lepiej jej pomóc wyfrunąć na wolność. Zdecydowanie tak! – otworzyłam okno i trochę pogimnastykowałam się z ręcznikiem. Poleeeeeeciała!
A wyskakujące na dolnym pasku monitora newsy, frustrujące entomologicznymi odszczepieńcami i alarmami o tonacjach barytonowego metalu, które dezorganizując moje myślenie i napinając nerwy, musztrowały mnie ponad miesiąc kilkanaście razy dziennie – w końcu rozbroiłam. Jakaż to ulga!
Stefania Pruszyńska
Postscriptum
U schyłku lata 2021 doniesienia radiowe zdominowały hordy biedronek, które zawędrowały z Azji aż do Wielkopolski, by tutaj szukać w domostwach gościnnego zimowiska. To była tylko część prawdy. Miałam tych biedronek zatrzęsienie jak nigdy dotąd – całe gromady małych jasnorudawych istotek w czarne kropki. Na balkonie obsiadały każdy wolny centymetr. A uprawiały dreptanie, wspinaczkę i fruwanie w pokojach, kuchni, a nawet w łazience. A potem drzemały. Pobyły jednak ledwie kilka dni i niepostrzeżenie odleciały. Tak więc przesadzono w informacjach o ich zamiarach osiedleńczych. Autopsja także przeczyła złej famie, jakoby kąsały: żadna z nich mnie nie ugryzła, mimo że nieraz wiele ich sfruwało na moje ramiona i ręce.
_____________________________________________________________________
* Dygresja do wzmianki o reagowaniu Niemców na pojawienie się nietypowych owadów, zwierząt − przykłady postaw przyjmowanych przez przedstawicieli władzy na naruszanie ustalonego porządku (odpowiedników polskiej straży miejskiej i policji): Pozostawienie szczelnie opakowanych śmieci obok napełnionego kubła − może od razu skutkować mandatem, choć niemieckie służby najczęściej w takich okolicznościach wybierają grzeczne pouczenie. Niekiedy nawet zauważonego wieczorem rowerzystę z nieczynną lampą, owszem, zatrzymają, lecz pouczą… i nawet odprowadzą pod drzwi domu − dla dobra pechowca i bezpieczeństwa publicznego.
(Publikacja wznowiona z 23 maja 2022 r., znowelizowana).