W Grecji nie ma jeszcze rządu, ale po Europie rozchodzi się już radosna wieść, że po wyborach parlamentarnych (17 czerwca 2012) Grecja pozostanie jednak w strefie euro i możemy wszyscy odetchnąć z ulgą.
Nie ma jednak pewności, że z równą ulgą odetchnąć mogą sami Grecy, bo cóż pocieszającego przyniosły wczorajsze wybory? Do parlamentu weszło tych samych 7 partii, które zdobyły mandaty miesiąc temu, aczkolwiek z nieco zmienionym dorobkiem mandatowym. I tak pierwsza w tym rankingu Nowa Demokracja (ND) zamiast 108 posłów ma ich teraz 129 w 300-osobowym parlamencie. Jak widzimy brakuje jej jeszcze co najmniej 22, aby samodzielnie sprawować rządy. Tych 129 mandatów bierze się i tak z greckiej odmiany włoskiego „porcato” (świństwa wyborczego), która przyznaje partii, która zdobywa najwięcej mandatów jeszcze bonus w postaci dodatkowych 50 miejsc w parlamencie. Gdyby Grecy, tak jak tego wymaga socjalistyczna ideologia partyjnych ordynacji, rozdzielali mandaty według którejkolwiek z licznych odmian „podziału proporcjonalnego”, to przypadłoby im zaledwie 79 miejsc! Ale dzięki „poprawieniu proporcjonalności przez bonusy”, mają teraz 129 a i tak tego za mało, żeby wziąć odpowiedzialność za sprawowanie rządów.
Podobnie jak miesiąc temu na drugim miejscu uplasowała się SYRIZA (Unionist Social Front), której teraz przypada 71 mandatów, o 19 więcej niż w maju. Na procenty zdobytych głosów poparcia, to prawie tyle samo co ND, ale dzięki sztuczkom magicznym musi się zadowolić znacznie mniejszym stanem posiadania. Obie te partie, tak jak w maju, mogą utworzyć koalicję rządzącą. W maju jednak SYRIZA odmówiła wejścia do koalicji rządzącej i stało się to przyczyną nagłego kryzysu. Teraz jednak coś się tam stało i jest gotowa do współrządzenia. Wydaje się, że SYRIZA, zdobywając w poprzednich wyborach niecałe 2 proc. głosów mniej od ND liczyła, że gdy wybory się powtórzy, to dwa procent się przesunie i to ona dostanie „mandaty bonusowe”. No ale tak się nie stało i, nolens-volens, godzi się teraz na koalicję z Nową Demokracją. Kiepsko to rokuje dla Greków, bo czego dobrego mogą się spodziewać z niechcianej koalicji partii, które jeszcze miesiąc temu o wspólnym rządzeniu słyszeć nie chciały?
Piszę „tam”, ale trudno mieć wątpliwości, że to coś, co się stało, to nieprawdopodobny nacisk na polityków greckich ze strony ich europejskich przyjaciół, rozliczne rozmowy „negocjacyjne” w Berlinie, Paryżu i Brukseli, dokąd pracowicie jeździli w ostatnich tygodniach przywódcy partii ubiegających się o mandaty parlamentarne. Nas jednak tutaj nie interesują niezgłębione arkana międzynarodowej polityki – zostawiam to potężnym oddziałom specjalistom, którzy nam wszystko wytłumaczą w lot – nas interesuje system wyborczy do władzy ustawodawczej, bo to ona ustala reguły podporządkowania i niezależności kraju od zewnętrznych potęg.
Grecy, podobnie jak i inne małe kraje europejskie o statusie półkolonialnym, poddali się muzyce lewackich syren, które niezmiennie głoszą, że wybory na listy partyjne, dialektycznie określane mianem „wyborów proporcjonalnych”, to jest szczyt demokracji, że bez list partyjnych nie może być mowy o prawdziwie wolnych, demokratycznych i… sprawiedliwych wyborach. „Proporcjonalne równa się sprawiedliwe” ten demagogiczny zabieg semantyczny udał się nadzwyczajnie, a już nie potrzeba wcale mówić, że „proporcjonalne” to to samo co wielomandatowe listy partyjne. I chociaż praktycznie wszędzie się okazuje, ze ten system wyborczy jest skrajnie niepraktyczny, ponieważ niesłychanie utrudnia wyłonienie rządu zdolnego do rządzenia (przypomnijmy, że w Belgii prawie dwa lata trwały ostatnie przepychanki koalicyjne, zanim w końcu udało się wynegocjować jakiś modus vivendi!), to tym większym i potężniejszym macherom politycznym ta sytuacja jest bardzo na rękę, gdyż znakomicie ułatwia podporządkowywanie ich interesom mniejszych i słabszych.
Na czym polega ta „proporcjonalna sprawiedliwość” partyjnych list wyborczych doskonale ilustrują wczorajsze wybory w Grecji. Jakiż może być piękniejszy przykład „proporcjonalnej sprawiedliwości” niż przyznanie partii, która uzyskała 29,7 proc. głosów poparcia, 129 mandatów (a więc 43 proc.!), podczas gdy druga partia, z poparciem 26,9 proc. głosów, dostaje 71 mandatów, a więc o 20 proc. mniej!
Ale popatrzmy na inne przejawy „proporcjonalności”: partia DIMAR w wyborach majowych uzyskała 6,11% głosów i dostała 19 mandatów. Wczoraj padło na nią WIĘCEJ głosów, bo 6,25 proc., ale za to mandatów otrzymuje o 2 MNIEJ! Partia XA zdobyła wczoraj 6.92 proc. głosów poparcia, tj. o 0,05 proc. mniej, ale mandatów 18, a więc o 3 mniej niż w maju! Podobnie jest i z pozostałymi partiami, które teraz mają zamiar tworzyć opozycję.
Zanudzam Czytelników tymi procentami, gdyż chciałbym, żeby było jasne, jak fałszywą i zakłamaną jest ideologia leżąca u podstaw tzw. systemu proporcjonalnego. Według uczonych propagatorów tego systemu, skład parlamentu powinien być jak zwierciadło odbijające rozkład politycznych preferencji w społeczeństwie i głównym argumentem krytyki systemu jednomandatowych okręgów wyborczych, jest właśnie to, że ich wyniki nie są proporcjonalne. Politolodzy wymyślili nawet tzw. indeks dysproporcjonalności wyborów (indeks Gallaghera). Gdyby wybory były naprawdę proporcjonalne, to ten indeks powinien wynosić zero. Tak jednak nigdy nie jest, a im większa wartość tego indeksu, tym gorzej dla „proporcjonalności”. Wczorajszym wyborom w Grecji odpowiada indeks Gallaghera większy od 10, co całkowicie dyskwalifikuje te wybory jako wybory proporcjonalne.
Jakąż więc niesłychaną zaletę mają te procedury wyborcze, że wszystkie partie polityczne trzymają się ich niczym deski ratunkowej?
Odpowiedź jest prosta: wprawdzie państwa w takich systemach są nierządne i słabe, to bandy partyjne mają się w nich doskonale, a od obywateli nie wiele zależy. Wyborcy o niczym nie decydują, wybory to swego rodzaju liturgia demokratyczna, której trzeba się poddać, bo tego wymaga „demokracja”. W Grecji nawet obywatele mają ustawowy obowiązek udziału w głosowaniu, a więc tam już jest to, o czym od lat przemyśliwują polscy proporcjonaliści. Jednakże, żeby lepiej i wyraźniej widać było, co mogą, a raczej – czego nie mogą, wyborcy, w ich ordynacji istnieje ciekawy zapis: przywódca partii politycznej, która uzyskuje prawo do mandatów parlamentarnych, AUTOMATYCZNIE wchodzi do parlamentu, bez względu na liczbę głosów, jaka na niego padła!
Może ten przykład unaoczni nam, na czym polega różnica miedzy krajami, które rozdają karty w polityce międzynarodowej – jak USA, Kanada, UK czy Francja − a tymi, które są trzymane na linewce, jak Grecja czy Polska. Tam przywódca partii politycznej musi najpierw uzyskać mandat w swoim okręgu wyborczym i to jest conditio sine qua non jego liderowania. Tutaj – zdanie obywateli może go wcale nie obchodzić, miejsce ma zawsze zagwarantowane.
Przykre, ale miła polskiemu sercu Grecja nadal będzie krążyć w eurokieracie. Patrzmy uważnie na Rumunię, która pierwsza zdecydowała się dać swoim obywatelom szansę na prawdziwe wybory: może Rumunom się uda?
Jerzy Przystawa