Muzyka klezmerska niesie w sobie moc łączenia ludzi, spajania serc i umysłów w wartość wspólnego przeżywania tego, co godne człowieczej miary – taka myśl wybrzmiała podczas koncertu Leopolda Kozłowskiego w Filharmonii Poznańskiej.
Ostatni autentyczny Klezmer Galicji – bo takim mianem określa się tego artystę, wraz z przyjaciółmi zagościł w Poznaniu w ramach XII edycji Dnia Judaizmu. Na zawsze będzie gościł w pamięci swoich słuchaczy. Ostatni klezmer Galicji nie wahał się pokazać, że pamięć jest pierwszą iskrą szacunku do narodowej przeszłości i tradycji. One zaś są ocalane w klezmerskiej muzyce, dla której – jak mówi Leopold Kozłowski, „warto żyć, aby być w niej, a ona we mnie!”.
Koncert prowadził Jacek Cygan. Jego rola nie ograniczyła się do bycia konferansjerem. Ze scenicznym wyczuciem, jako tłumacz i autor tekstów piosenek, podsycał dramaturgię występów, obdzielał anegdotami oraz śpiewał. W pieśniach otwarli swoje dusze: Katarzyna Jamróz, Marta Bizoń, Renata Świerczyńska, Katarzyna Zielińska, Andrzej Róg. Każdy z artystów był nutą muzycznej opowieści o losach tego, wobec czego nie może być obojętnym ten, kto uważa siebie za dobrego człowieka: wiernej miłości, godnym życiu, istocie rozstań i powrotów. Rytm utworów wzmagał na fortepianie Leopold Kozłowski. Dźwięki, które wydobywał z instrumentu, nie były tylko zagranymi nutami, ale głosem tęsknoty za tym, co dobre i piękne. Akompaniowali mu Halina Jarczyk na skrzypcach i Wojciech Hołubowski na akordeonie.
Słuchacze, za sprawą pieśni, przekonali się, że choć „tych miasteczek nie ma już”, to gdy się coś traci, „warto pięścią w stół uderzyć, czarną prawdę tak odmierzyć, jak ten Szmul, co na frak miarę brał”. Życie nie szyje przeżyć na miarę, nie zdradza w jakich tonacjach „śpiewać”. Bywa, że odbiera to, co ważne. Losy klezmerskiej muzyki i samego Leopolda Kozłowskiego uczą, jak nie rezygnować z ocalania tego, co wartościowe, aby pozostać „sobą”. Są dowodem, że chociaż źli ludzie potrafią odebrać rzeczy materialne, to tego, co duchowe, nie są w stanie zniszczyć. Przykładem tego jest muzyka klezmerska, która była i jest siłą ludzi o dobrych sercach.
Przyszły do nas pieśni wędrowne, które odgadywały dusze w tonach „Joszke odjeżdża”; pieśni roztańczone jak „Hora, hora”; pieśni o tęsknocie, i wreszcie „pieśni – matki”, które próbując uciszyć lęk małych synów, nie bały się wierzyć, że przyjdzie hojny czas, w którym nie zabraknie „rodzynek z migdałami”, mogącymi być piękną metaforą tego, czego potrzebuje na co dzień każdy z nas. Klezmerska muzyka pamięta „Jehudit”, „Memento Moritz” i jeszcze wielu innych dobrych ludzi, których pamięć gra w jej sercu. Ta muzyka pokazuje, że powinniśmy być dla siebie braćmi, podać dłoń nadziei, bo nie wiadomo, z których oczu spadnie nowa „Ta jedna łza”.
Leopold Kozłowski mówi, że bycie klezmerem oznacza czuć się wyróżnionym. Jestem przekonany, że poznańska publiczność również czuła się wyróżniona. Miłośnicy klezmerskiej muzyki Leopolda Kozłowskiego wypełnili koncertową salę do ostatniego miejsca, siedząc nawet na scenie. Ich oklaski na stojąco, domagające się bisów, stały się dowodem, że potrzebowali muzyki prawdy i pojednania – muzyki, która łączy ludzi.
Dominik Górny
Na fot.: Leopold Kozłowski i Jacek Cygan
Fot. z archiwum Leopolda Kozłowskiego