W „Telewizji bez telewizorów” („Polityka” 6/10) Mirosław Filiciak i Mateusz Halawa zapisują m.in.: „Telewizyjna rozrywka zeszła do podziemia. Coraz więcej widzów emocjonuje się odcinkami seriali jeszcze, lub w ogóle, nie pokazanych przez polskich nadawców.
Gdy Małgorzata Bernatowicz, która uczy angielskiego w jednej z warszawskich szkół językowych, pyta swoich uczniów o ulubione programy telewizyjne, dostaje odpowiedzi, których równie dobrze mogliby udzielić uczniowie amerykańskich college’ów. Drugi sezon „Prison Break”, „Scrubs”, trzeci sezon „4400”, dziesiąta seria „South Parku”, trzecia seria „Zaginionych”… Rzut oka na program telewizyjny pokazuje, że tych audycji nie ma co szukać w telewizji. Ci młodzi ludzie kontaktują się z telewizją głównie przez Internet.
Żeby zrozumieć, czym żyją polscy telewidzowie, nie wystarczy już zaglądać do badań oglądalności lub sprawdzać, „co dają dziś po dzienniku”. Trzeba zapuścić się do telewizyjnego podziemia, w którym komputera podłączonego do Internetu nie wyłącza się na noc, z rąk do rąk przechodzą płyty DVD z tytułami namazanymi flamastrem, a powodem spóźnienia do pracy jest coraz częściej noc zarwana na serialowym maratonie zorganizowanym naprędce w prywatnym mieszkaniu z szerokopasmowym łączem i wypożyczonym z biura projektorem multimedialnym. (…)
Co daje uczestnictwo w telewizyjnym podziemiu? Wtajemniczenie – bo stajemy się częścią elitarnej grupy, która zna coś, czego inni (jeszcze) nie znają. Z opisu grona tematycznego „Little Britain” (grono.net): „Gdy za dwa lata cały świat oszaleje na punkcie tego wspaniałego serialu, będziecie mogli skrzywić się, rzygnąć i powiedzieć, że jaraliście się tym już 2 lata temu”. Wyróżnienie od reszty przekłada się na lepsze zrozumienie w grupie wtajemniczonych. Gdy koleżanka z pracy zapytana o coś odpowie: „Computer says noooo”, od razu wiemy, że należymy do tego samego klubu. (Tak w serialu „Little Britain” mówi do klientów postać urzędniczki banku, a później biura podróży, Carol Beer). Tomek, pracownik korporacji w branży finansowej, słabość do serialu „House” dzieli z szefem i szóstką kolegów. – Ostatnio szef wrócił z dwutygodniowego urlopu i pierwsze, o co nas zapytał, to: „a seriale gdzie?”. Wypaliliśmy mu płyty.
Widz drugoobiegowy to widz, który przejął władzę. Po pierwsze, bo ogląda, mimo że mu (oficjalnie) nie pokazują. Po drugie, bo ogląda wtedy, kiedy chce i (przeważnie) tyle odcinków, ile chce. – Czasami spotykamy się ze znajomymi na maraton – oglądamy w kilka osób dużo odcinków naraz, przez całą noc. Tak obejrzałem na przykład całą pierwszą serię „Queer as folk” – opowiada Robert Kryński, student kulturoznawstwa z Warszawy”.
W piątkowej „Gazecie Wyborczej” (z 9 lutego) Małgorzata Goślińska zamieszcza reportaż „Polscy bezprizorni”.
Pisze: „Marzną, głodują, żebrzą, kradną, piją, wąchają klej, prostytuują się. Byle nie mieszkać w bidulu. Kasię, Michała i Dominika spotkaliśmy na dworcu kolejowym w Katowicach. Dziewczynka ma 16 lat, młodszy z chłopców − 12. Bez kurtek, w trampkach, brudni. Całe dnie spędzają w tramwajach, pociągach, centrach handlowych. Żebrzą w restauracjach, pieniądze wydają na chleb, pasztet i papierosy. Jeśli zbiorą więcej, kupują słodycze, piwo, grają na fliperach. Nocują w cuchnących ruderach. Kładą się jedno przy drugim, przytulają, żeby było cieplej.
Do szkoły nie chodzą. Jakie mają plany na życie? − Wyjechać za granicę! Po śląskich ulicach wałęsa się dziś kilkudziesięciu uciekinierów z biduli, czyli domów dziecka. Towarzyszyliśmy im w Katowicach od piątku do poniedziałku. Wielokrotnie mijaliśmy policjantów. Żaden nie zareagował. Jeśli nie wpadną w ręce policji na próbie kradzieży, mogą tak żyć miesiącami. Nikt ich nie szuka.
− To polscy bezprizorni. Dzieci, które wypadły z systemu − mówi Adrian Kowalski, pierwszy streetworker na Śląsku, opiekun dzieci ulicy. − Tak jest od lat. Ale o tym się nie mówi.
Oto liczby w samych w Katowicach. W bidulu Zakątek „na gigancie” jest stale średnio sześć dziewczyn, w Stanicy − 22 chłopców. Wychodzą na przepustki do rodziny, do sklepu i nie wracają. Najbardziej zdesperowani wyskakują przez okna. (…). Streetworker Kowalski widzi rozwiązanie: − Uciekinierzy nie powinni trafiać z powrotem do bidula, ale do hosteli. Do pięcioosobowych grup ze wsparciem dorosłych terapeutów. Trzeba się z nimi zaprzyjaźnić, a nie stosować rygor. Inaczej umrą na ulicy. Marek Liciński z Federacji na rzecz Reintegracji Społecznej nazywa bidul więzieniem, które odbiera dzieciom godność: − W Europie pomaga się rodzinom naturalnym, w ostateczności dziecko trafia do zastępczej. Garstka − do kameralnych domów dziecka. Polska pod tym względem jest skansenem”.
Temat o zamiarach rezygnacji z kapłaństwa podejmują Michał Kuźmiński i Maciej Müller na łamach „Tygodnika Powszechnego” (6/11) w tekście „Mój tata jest księdzem”.
„Z najnowszych badań wynika, że 60 procent polskich księży chce mieć pełne rodziny. Czy to oznacza, że Kościół musi przygotować się na falę odejść?”.
„Opuszczam zakon – napisał dwa tygodnie temu w liście do współbraci o. Tadeusz Bartoś, dominikanin, teolog i publicysta. – Zbyt ścisła zależność we wszystkich wymiarach życia uniemożliwia dojrzewanie. (…) Rytualizm religijny wypiera sens nauki Jezusa. Forma zastępuje treść. Tymczasem gest religijny ma być jedynie znakiem wskazującym na Boga. Nie jest Bogiem (wszystkie te kwestie omawiam szerzej w książce »Ścieżki wolności«)”. Książka, o której wspomina, jest już w księgarniach. Odejście jezuity ks. Stanisława Obirka we wrześniu 2005 r. również zbiegło się z publikacją wywiadu-rzeki. W „Rzeczpospolitej” z 31 stycznia Tomasz Terlikowski nazwał obu byłych zakonników „postmodernistami”.
– To nie postmodernizm – uważa ks. Jacek Prusak, jezuita, psychoterapeuta i publicysta „TP”. – Motywem wystąpienia Bartosia i Obirka jest według mnie kryzys wiary, dla którego nie znaleźli rozwiązania. Przy czym trzeba rozróżnić motywy od argumentów. Ich argumentem jest rozczarowanie Kościołem przeżywane czysto intelektualnie. A to – dodaje ks. Prusak – rzadkie wśród odchodzących księży.
Zrzucający sutannę robią to, bo czują się samotni, wyizolowani, niezrozumiani, czasem wypaleni źle rozumianą gorliwością. Do tego czują, że społeczeństwo patrzy na nich z mniejszym szacunkiem niż dawniej. – Nie wszyscy potrafią radzić sobie z tym, że ksiądz początku XXI w. nie jest odbierany tak samo jak kapłani, na których patrzyli w młodości – mówi ks. Prusak.
Odchodzą także z powodu kobiet. Tyle że robią to zwykle po cichu. Bez książek, bez medialnych debat o ich decyzji. (…).
Prof. Józef Baniak z poznańskiego UAM jako jedyny w Polsce prowadzi badania socjologiczne na temat odejść księży. Jego najnowsza, niepublikowana jeszcze praca pokazuje, że najwyżej co trzeci z porzucających kapłaństwo robi to przede wszystkim ze względu na kobietę. – Głównym powodem są problemy egzystencjalne, ideowe i formacyjne – mówi prof. Baniak. – Kobieta, jeśli się pojawia, to w tle. Najpierw przychodzi kryzys tożsamości kapłańskiej, a potem szuka kogoś, komu można powierzyć problem… (…)
Wszyscy podkreślają, że zerwanie z kapłaństwem nie oznacza zerwania z wiarą. – Przez pół roku zamykałem się w moim wiejskim kościele i zmagałem z Bogiem – opowiada Franciszek. – I nie zwątpiłem.
Mirosław codziennie jest w kościele, Władysław zapewnia, że po wystąpieniu nie przestał się modlić, pomaga w pracach przy parafii. Wspomina tylko pierwszą Mszę „w cywilu”. Nie przy ołtarzu, lecz pod chórem. – Wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą. A najgorsze, że czułem, jakbym z Bogiem widział się przez pancerną szybę”.
Ale właściwie, poza opisem rzeczywistości, nie ma tu odpowiedzi na pytanie na pytanie postawione przez autorów w leadzie: „Czy to oznacza, że Kościół musi przygotować się na falę odejść?”.
„Newsweek Polska” (6/11) kontynuuje wątek porównań między Putinem, a Jarosławem Kaczyńskim. Wyraźną analogię między putinowską Rosją a Polską Kaczyńskiego widać w relacjach między władzą a społeczeństwem. Obaj rządzący zostawili obywateli samym sobie − twierdzi prof. Jadwiga Staniszkis, politolog, w rozmowie z przedstawicielami redakcji, Andrzejem Stankiewiczem i Piotrem Śmiłowiczem.
Tydzień temu Aleksander Kaczorowski postawił w „Newsweeku” tezę, że sposób sprawowania władzy przez Jarosława Kaczyńskiego przypomina rządy Władimira Putina w Rosji. Tekst wywołał burzę, a wielu prawicowych polityków i publicystów nie zostawiło na nim suchej nitki. Czy pani zdaniem Kaczorowski błądzi, czy ma rację?
−Jadwiga Staniszkis: Między Kaczyńskim i Putinem, przy oczywistych różnicach, są też pewne podobieństwa co do sposobu uprawiania polityki. Obaj nie ufają innym mechanizmom niż relacje personalne. Ważna jest lojalność osobista, a nie zaufanie do instytucji. Choć w obu wypadkach służy to innym celom. Kaczyński próbuje wzmocnić państwo, Putin − przekształcić je w korporację pracującą na rzecz interesów przedstawicieli władzy. Druga zbieżność: obu bardziej interesuje misja niż bieżące zarządzanie. Często rzucają efektowne hasła i składają zapowiedzi działań, które są zupełnie nieokreślone. To jednak nie przypadek. Służy im to do sondowania reakcji, a na tej podstawie oceniają szanse swych projektów po-litycznych. W przypadku Kaczyńskiego takie sondowanie odbioru społecznego odbywa się regularnie przez owe sztandarowe hasła: „IV RP”, „dekomunizacja”, „deubekizacja”.
I jeszcze fragmencik z felietonu publicystki „Newsweeka”, Elżbiety Isakowicz. W „Prawie jak kompleks” pisze ona: „Nie pojmuję, dlaczego publicyści usiłujący skonfliktować obywatelskość z polskością są przekonani, że tęsknota do narodowej dumy to wynalazek obecnej ekipy rządzącej.
Przeciwstawianie społeczeństwa obywatelskiego narodowym wartościom stało się modne. Dopiero co uczynił to na łamach „Gazety Wyborczej” Andrzej Olechowski, a już na tę samą nutę uderzył w „Newsweeku” Aleksander Kaczorowski. W artykule „Prawie jak Putin” złości się na braci Kaczyńskich m.in. za „nieustające świętowanie rocznic dawnych wojen, powstań”. Irytują go obchody Powstania Warszawskiego, drażni klimat bogoojczyźnianej celebry, który łechce patriotyczne instynkty, buduje narodową jedność.
Ja też chcę żyć w państwie obywatelskim, to znaczy nowoczesnym, otwartym. Takim, które stwarza mi możliwości rozwoju, w którym mogę cieszyć się pełnią praw, czerpać garściami z cudu wolności. Mnie też podoba się państwo, które nie włazi z butami w moją duszę, nie decyduje za mnie, co mam myśleć, jak wyglądać, które nie traktuje mnie jak wroga, nie czyha na moje potknięcia, nie wie lepiej, co dla mnie dobre, i nie odziera mnie z owoców mojej pracy”.
„Przekrój” (6/11) nawołuje na okładce: „Wykształciuchy, łączcie się!”.
A wewnątrz rozmowa Piotra Najsztuba z Grzegorzem Miecugowem oraz Tomaszem Sianeckim.
„Szkło kontaktowe” Grzegorza Miecugowa i Tomasza Sianeckiego – najchętniej oglądany program w TVN24 – ma już swoje fankluby. Stał się czymś w rodzaju Radia Ma-ryja dla inteligentów.
Czytacz: dodam od siebie, że to program, w którym ci publicyści, wraz z zaproszonym gościem, najczęściej satyrykiem, omawiają „wydarzenia dnia”, zaś telewidzowie telefo-nując i SMS-ując, a także mailując − mogą zaprezentować swoje opinie.
A wstydzisz się za nich /ludzi władzy/? Może chociaż tyle? – pyta Najsztub.
S.: – Dokładnie tak, jak oglądając jakiś głupi film albo głupi program telewizyjny, czasami chowam się pod stół ze wstydu. Z ludźmi władzy mam to samo.
Grzegorz długo milczał, układał słowa, więc rozumiem, że chce nam wyznać, że ich kocha?
Grzegorz Miecugow: – Nie aż tak. Ale mnie się bardzo podobają ludzie władzy z różnych, fundamentalnych przyczyn. Jestem człowiekiem starej daty, mam w pamięci PRL, przeżyłem w nim część swojego życia, zawodowego również, i przypominam sobie tamtych bonzów, którzy nic nie potrafili, nic nie robili i byli nietykalni. A popatrzmy sobie na naszych ludzi władzy: są tykalni, robią błędy jak każdy człowiek. Od 17 lat żyjemy w rzeczywistości, która mi się podoba. Coś się udało, w dużej mierze dzięki politykom. Bo to oni przecież podejmowali decyzje, często błędne, często mogli lepsze, ale machina się kręci. A drugi powód, dla którego ich lubię, to moje przekonanie, że każdy polityk, zostając politykiem czy działaczem społecznym albo wcześniej opozycjonistą, ma w sobie chęć naprawiania świata. Być może ona się gdzieś potem gubi, topi się na przykład w dyscyplinie partyjnej, ale wierzę, że oni się czasami przebudzają i wstydzą się za jakąś decyzję, głosowanie, na przykład przegłosowując, że wojewoda może zablokować samorządom pieniądze. Wierzę, że oni rano, goląc się lub robiąc makijaż, myślą o sobie prawdziwie i chociaż czasem boleśnie.
Zabrzmiało poważnie. A jak w tym kontekście zareagowaliście na słowa premiera Jarosława Kaczyńskiego, że trzeba zahamować tę falę totalnej krytyki rządu ze strony mediów, że to już jest niedopuszczalne? Ze zrozumieniem, z radością, niepokojem witacie takie słowa pierwszego ministra?
S.: – Będzie tak jak na początku lat 90., że takie słowa padają, a potem pojawi się ktoś w rodzaju Andrzeja Drzycimskiego (rzecznik prasowy prezydenta Lecha Wałęsy), który te słowa przetłumaczy, że to wcale nie o to chodziło, że premier nie miał na myśli powstrzymywania obcego kapitału przed wchodzeniem do naszych mediów itd., itp.
M.: – Pan premier był zdenerwowany, pewnie porównaniem do Putina na okładce „Newsweeka”, dosyć zresztą karkołomnym. Są politycy, którzy nie rozumieją mediów, a zwłaszcza mediów elektronicznych, które rządzą się swoimi prawami, przede wszystkim bardzo spłycają rzeczywistość. „Polityka”, „Przekrój”, „Wprost”, „Newsweek” mają więcej miejsca i więcej czasu na tłumaczenie świata, ale kupuje je kilkaset tysięcy osób na 38 milionów. Telewizja, czyli płytsze medium, jest niewiarygodnie bardziej masowa. Więc politycy krytykują media czasami słusznie, bo to rzeczywiście jest…”.
W „Tygodniku Solidarność” (6/9) Maria Giedz nawołuje: „Ujarzmić bezprawie”, podając, że „Coraz więcej pracodawców dąży do maksymalizacji swoich dochodów, łamiąc prawa pracowników”.
„Słyszymy o obozach pracy gdzieś we Włoszech, Hiszpanii czy Anglii, ale niektóre polskie zakłady też zaczęły przypominać obozy pracy. Do tego dochodzi kompletny brak etyki ze strony pracodawców, dlatego osiągnięcie jakiegokolwiek dialogu jest coraz trudniejsze. To, co się zdarzyło w podwrocławskim Selgrosie (wyrzucono wszystkich pracowników, którzy ośmielili się założyć związek zawodowy − red.) jest tego klasycznym przykładem. Podobnych przykładów mamy tysiące. Ludzie pracują po godzinach pracy bez żadnego wynagrodzenia, pracują w niedziele i święta, nawet w Boże Narodzenie” − mówi Janusz Łaznowski z Komisji Krajowej NSZZ „S”.
Autorka podaje dalej: „Ze styczniowego raportu Państwowej Inspekcji Pracy wynika, że w 144 hipermarketach, w których przeprowadzono kontrolę, w okresie świątecznym nagminnie nieprawidłowo rozliczano czas pracy, pracownikom nie udzielano należytego odpoczynku i nie wypłacano wynagrodzenia za nadgodziny. Inspektorzy zaobserwowali też uchybienia w zakresie przepisów bhp. W jednym ze sklepów sieci Real pracownicy sortowali i metkowali towary na antresoli bez zabezpieczenia przed upadkiem ze sporej wysokości. W innym sklepie sprzedawcy układali towar na niestabilnej palecie na wysokości 7 m, to dwa razy wyżej niż dopuszcza prawo. W kolejnym gołymi rękoma wyławiali z basenu ryby. W Realu w Czeladzi kobiety przewoziły towary na ręcznych wózkach o łącznej wadze 390 kg – ciężar dopuszczalny to 80 kg. W tym samym sklepie niepełnosprawne pracownice zmuszano do odśnieżania dachu”.
Czytacz
(Przegląd prasy 4 − 11 lutego 2007)