Ta relacja z miejsca dramatu dowodzi, że samotny, starszy człowiek, bezradniejący, bo bez środków do życia, może się stać skazańcem. Banitą spod dachu bez rychłej szansy na ludzkie warunki egzystowania. W XXI wieku, w Polsce wolnej, swobód obywatelskich i istniejących struktur prawa, pomocy społecznej i socjalnej…
– Nowa era: śmieci i ludzie pospołu – do kontenera – mówi Ryszard Włodarczak, komentując okoliczności swojego i wielu innych, zwłaszcza osób starszych, dramatycznego położenia, niepewności losu, poczucia zagrożenia. I wskutek odbierania dachu nad głową, bezdomności, bezrobocia, i jedynie mglistych perspektyw zamieszkania w jakichś nieokreślonych, nieistniejących raczej, a docelowych lokalach z socjalnego nadania…
Cytując strofy wiersza Władysława Broniewskiego, pan Ryszard recytuje: „Kiedy przyjdą rozwalić twój dom”… I dodaje: „Zaciśnij dłoń, stań u drzwi i dzielnie się broń!”…
Ryszard Włodarczak, 61-letni mieszkaniec poznańskiej kamienicy przy ul. Chwiałkowskiego 1 m. 2, niemal po 40 latach życia w tej posesji i ok. 30 latach stałego w niej zameldowania, usiłuje teraz przetrwać ze statusem uprawnionego do lokalu socjalnego z tym, co go doświadczyło tak mocno – po podstępnych próbach wyrzucenia go stąd i bezprawnym pozbawieniu go całego dobytku. Pozostaje w zdewastowanym mieszkaniu, bez prądu, mebli, sprzętów, środków do życia, na darowanym łóżku polowym i przy ocalałym pośród kilku – obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej. Trwa – z rozdartą duszą, w poczuciu niepewności losu i zagrożenia.
Pan Ryszard nie przypomina ani Drzymały, który sposobem zapewnił sobie i mieszkanie w wozie, i obronę przed obstrukcyjnym prawem zaborcy pruskiego, ani też bohatera „Placówki” Prusa… Ale ma na szyi wisior chyba z kilkudziesięcioma kluczami… – swoistymi sprzymierzeńcami w zmaganiach co rusz to z nowymi zamkami w drzwiach do mieszkania i do piwnicy… – co wyjaśnia jego sytuację i napięcia w walce o dostęp do tych lokali i swojego mienia, blokowanych przez właściciela…
To zaś, co zastaję w zajmowanej przez niego posesji na Chwiałkowskiego 1 m. 2 w Poznaniu, trudno określić lokalem mieszkalnym, zdatnym do użytkowania. Ściany skute w wielu miejscach aż do muru, powyrywane gniazdka elektryczne, wykuta dziura między małym pomieszczeniem wygospodarowanym z powierzchni kuchni na WC, na podłodze materac wielkości siedziska dużego fotela, pod ścianą podokienną złożone łóżko polowe, a pod drugą ścianą – kilka obrazów o tematyce sakralnej, z szybami pokrytymi pyłem i zachlapanymi gipsowymi plamami. Jakieś deski i bodaj jedno tylko ocalałe krzesło na środku…
W rozpaczliwym akcie samoobrony 2 lipca tego roku zabarykadował drzwi… meblami, które jeszcze ocalały po sprzed paru dni pierwszym bezprawnym i podstępnym akcie zaboru jego wielu ruchomości, dokonanym pod jego nieobecność domu. O tym, że wyrzucono z mieszkania jego rzeczy i część jego mebli, poinformowali go znajomi. Powrócił tutaj, by się przekonać o tym na własne oczy. Nie mógł jednak wtedy wejść do lokalu.
– Przed tym poniedziałkiem, 2 lipca, dopasowałem klucze, bo właściciel znów zmienił zamek. Nie wyłamałem tego zamka… Wszedłem do mieszkania i się przeraziłem. Zniknęło tyle moich rzeczy: zabytkowy dębowy stół na 12 osób, maszyna do szycia, adaptery, zabytkowy telewizor, przyrządy pomiarowe… skrzynka z narzędziami i dokumenty! – mówi pan Ryszard, usiłując ogarnąć te straty.
I dodaje: – Przedsięwziąłem jednak pewne kroki. Poprosiłem trzy osoby z kręgu moich znajomych, by to zobaczyli.
Potem przeczekałem tutaj do poniedziałku. – Zresztą nie sam. Była tu moja znajoma. Przeczuwałem, że tego dnia coś się wydarzy. Jeszcze w nocy, ja, 61-letni inwalida, nerwicowiec, zabarykadowałem drzwi. I rzeczywiście, o 9.00 – łomot do drzwi! Przypuszczalne było tam ich czterech. Zapytałem, kim są i czego chcą. W odpowiedzi usłyszałem: policja!
Żądali, żeby otworzyć, ale nie chcieli się pokazać. Powiedziałem: nie otwieramy i zażądałem, żeby odeszli. Potem wezwałem policję. Aspirant Kąkol zapytał, czy awantura się już skończyła. Wtedy był już spokój. Ale po godzinie ok. 10.30 i później ok. 14.00 – powtórka: łomot do drzwi, wyważanie… Mówili, że mają nakaz prokuratora. W końcu użyli łomów, wybili deskę w prawym skrzydle drzwi. Uderzyli mnie łomem w nogę… Wyciągnęli drzwi, krzesła z barykady. Patrzę, stoi też M.S. – właściciel kamienicy. (Jego głos słyszałem zza drzwi już podczas akcji bombardowania). Po wyważeniu drzwi on albo kto inny zrobił mi zdjęcie… – mówi, rozedrgany…
Z barykady do komendy policji. – Przyjechała wtedy policja. Policjant w założonych rękawiczkach (procedura zachowawcza? – przyp. mój S.P.) zażądał okazania dokumentu, żeby ustalić moje personalia. A potem zapytał: Czy pan wyjdzie sam, czy mam pana wyciągnąć? Dokumentów nie miałem ani przy sobie, ani w mieszkaniu – zostały przecież wyrzucone przez pana M.S. albo jego ludzi! Dobrowolnie ustąpiłem w tej rozmowie z policjantem i pojechałem na policję, do komendy na Chłapowskiego (byłem tam od 14.30 do 20.30). Zostałem wprowadzony do pokoju przesłuchań. Złożyłem zeznanie. Nie było w nim jednak wzmianki o tej sytuacji z ustalaniem mojej tożsamości… – pan Ryszard relacjonuje z namysłem.
Gdy zapytałam go o kopię tego zeznania, stwierdził, że nie dano mu jej i że jest ona dostępna do wglądu adwokata.
– Byłem zatrzymany jako świadek z uprzedzeniem – dodaje pan Ryszard i kilka jeszcze razy powtarza: – Z uprzedzeniem! Potwierdziłem, że będę dostępny pod zgłoszonym telefonem i podpisałem, że będę odpowiadał na telefony i że nie miałem nigdy żadnych spraw karnych. Byłem wolontariuszem „Redemptoris Missio”, pomagałem i pracowałem w „Barce” – podkreśla, z wyczuwalną dumą z takich swoich wyborów i ich wartości.
– W tym czasie, gdy byłem na komendzie – wyrzucono resztę moich mebli i rzeczy z mieszkania… I tak wygląda to mieszkanie… a na podwórzu – reszta, same kawałki i strzępy – puentuje pan Ryszard.
– Opiekowałem się babcią, inwalidką na wózku… Ryszard Włodarczak, zapytany o początki swojej egzystencji w tym mieszkaniu, mówi: – Najpierw byłem w posesji przy Chwiałkowskiego 1 m. 2 zameldowany tymczasowo. Wcześniej, w 1956 r., mieszkałem z rodzicami i dziadkami na ul. Czesława. Babcia zamieniła mieszkania i zamieszkała tutaj. Była inwalidką na wózku. Do niej i do dziadka dochodziłem, aby odwiedzać ich i im pomagać. Po śmierci dziadka w 1974 r. zameldowałem się tymczasowo tutaj, aby się opiekować babcią. Potem otrzymałem wezwanie z urzędu, abym określił, gdzie mam być zameldowany. W którymś roku po 1974 zostałem zameldowany tutaj na stałe. W 1990 r. moja babcia zmarła. A to babcia z dziadkiem byli głównymi najemcami tego mieszkania. Byłem niespokojny, gdzie będę mieszkać, tu jest przecież prywatny właściciel, nie mam prawa do lokalu, mam jednak meldunek.
W sądowych potyczkach o status. Doświadczył pan Ryszard wiele męki, na którą skazuje długa, wieloletnia droga po salach rozpraw w sądach i walka o prawo do lokalu ze statusem najemcy ze stałym zameldowaniem, które już miał od lat siedemdziesiątych.
– Właściciele kamienicy, ludzie z Katowic i Ostrowa, utrzymywali, że chcą tutaj, w tym mieszkaniu, mieszkać, także ich kuzynka. (Podobną sytuację jak moja miała kobieta mieszkająca w tej kamienicy na piętrze). W urzędzie mi powiedzieli, że zgodnie z przepisami należy w tej sytuacji wystąpić do sądu z pozwem o nadanie statusu najemcy. (A nie ukrywa pan Ryszard, że bał się sądu, lecz go podtrzymano na duchu i zachęcono do starań).
– Odbyła się sprawa. Sędzia Sądu Rejonowego Anna Jarosz stwierdziła w styczniu 1991 r., że wchodzę w stosunek najmu w miejsce zmarłej Bronisławy Jałoszyńskiej, mojej babci – oznajmia pan Ryszard.
Nowy właściciel kamienicy miał inne plany. Poszkodowany pan Ryszard kontynuuje swoją smutną opowieść:
– Mieszkałem jednak legalnie. Nigdy wcześniej nie było potrzeby interwencji czy wzywania do płatności. Myślałem, że gdy będę płacić czynsz i mieszkać, będę miał prawo do tego lokalu – nie ukrywa pan Ryszard swojego poczucia zawodu, które zresztą nasiliła nagła nowa zmiana.
– Dowiedziałem się, że kamienica została sprzedana. I się zaczęło! Nowy właściciel M.S. po jakimś czasie wizytował mieszkania. Pewnego razu jednak powiedział, że chce tutaj urządzić administrację i w związku z tym proponuje mi inne mieszkanie na ul. Umińskiego. To mnie przeraziło. Wsiadłem do samochodu i pan M.S. pokazał mi to mieszkanie – oficyna, pokój z kuchnią w trakcie remontu, kuchnia bez okna (okno z kuchni do WC), 4 piętro, widok na dachy. Proponował mi też mieszkanie na Jeżycach, ale tam się ściany rysowały…
Na bruk. – Od tego momentu, gdy odmówiłem przyjęcia tych propozycji innych mieszkań, rozpoczął się konflikt. Czynsz stopniowo wzrastał, a ja nie mam żadnych dochodów, od kilku lat nie otrzymuję pomocy z opieki – wyjaśnia pan Ryszard. Ile teraz wynosi czynsz?!
– Pan M.S. wypowiedział mi mieszkanie w 2002 r. To było 3-letnie wypowiedzenie najmu. Jakiś czas płaciłem. Wcześniej zapowiedział, że mi odetnie prąd i wodę. Szukałem pomocy, byłem u adwokata Macieja Maciejewskiego i innych… A w sumie przez te wszystkie lata razem z apelacjami odbyły się 4 sprawy w sądach. Ale ostatecznie – przegrałem. Otrzymałem status uprawnionego do lokalu socjalnego. Tutaj, w tej sprawie Miasto nie dopilnowało, ale to sąd ma obowiązek poinformowania o takiej sytuacji… – pan Ryszard mówi o tym nieco chaotycznie, w rozżaleniu…
Z matni. Do wypowiedzi pana Ryszarda włącza się nagle pan Robert Popiółkowski ze Stowarzyszenia Pomocy Eksmisyjnej: – Stanowisko pana M.S. jest takie, iż jest pan wymeldowany z uwagi na to, że opuścił pan ten lokal.
– Była podobno podjęta jakaś procedura wymeldowania… Nie wiem nic o tym, nie mam dostępu do skrzynki pocztowej – odpowiada pan Ryszard.
– Właściciele nie dają kluczy do skrzynki, gdy jest zadłużenie – komunikuje pan Robert.
– W tej właśnie sprawie chodziłem… Właściciel działał samowolnie, bez decyzji – wyjaśnia pan Ryszard… Moje meble zostały wyrzucone i zniszczone.
– M.S. dysponował w tej sytuacji pana majątkiem wbrew pana woli. A warto to też wiedzieć, że nawet krzesło po babci stanowi wartość sentymentalną – dopowiada pan Robert.
– Tutaj miałem też co trzy dni włamania do mojej piwnicy. Od dwudziestu lat! Zgłaszałem na policję. Miałem trzy piwnice z różnymi rzeczami. Te piwnice stały puste, więc tam złożyłem te różne moje drobiazgi, rzeczy, narzędzia. Jestem majsterkowiczem i te rzeczy zawsze mogą się przydać, są potrzebne. Sam wiele razy w mieszkaniu z nich korzystałem do różnych koniecznych napraw, zmian.
Przyjechała policja. Policjant mnie zapytał, czy mam tytuł prawny…
– Nie… – powiedziałem.
– To nic nie możemy zrobić – odrzekł.
– A to wszystko dlatego, że wejście do piwnicy jest od podwórza. Nie chronią go oddzielne drzwi z domofonem – stwierdza pan Ryszard.
Robert P.: – Pan S. zarzucał, że nie dba pan o ten lokal…
– A ja tymczasem założyłem ogrzewanie elektryczne piecowe, junkers do wody, zmieniłem instalację elektryczną i uzupełniłem instalację… – pan Ryszard wymienia wykonane przez siebie prace w tym mieszkaniu.
Nie mieć. Zapytałam pana Ryszarda: Dlaczego znajduje się w takim położeniu, a stwierdza, że jest inwalidą? Czy nikt nie radził mu np. zebrać dokumentów związanych z pracą i wystąpić do ZUS o rentę? Gdyby miał odpowiednie, wymagane, mógłby choćby te należne środki sobie zapewnić.
Pan Ryszard zawahał się, nieco zaskoczony:
– Takie odpowiednie dokumenty na pracę… ale żadnych przecież teraz nie ma! Wszystkie zostały wyrzucone i zniszczone przez ludzi właściciela kamienicy.
Dopowiadam, że dokumenty można odtworzyć z miejsc pracy, a nawet posiłkować się zeznaniami świadków, choć to bywa niełatwe, jednak warto zadać sobie trud, aby należne pieniądze uzyskać.
– Dlaczego nie pomogli panu w tym wcześniej, przed tymi dramatycznymi wydarzeniami, ludzie z opieki? – pytam, poruszona do żywego takim zaniedbaniem i potraktowaniem pana Ryszarda.
– Pomagają mi jednak inni. Byli z Rozbratu, jest zaangażowane Stowarzyszenie Pomocy Eksmisyjnej, inni dziennikarze, adwokaci… – pan Ryszard podsumowuje te akty dobrej woli.
Sztuka absurdu. Wychodzimy z mieszkania. Pan Ryszard przed kamienicą chwyta te resztki swojego dobytku. Jak ma się pogodzić z takim ogołoceniem go z wszystkiego, z przemocą, stratą?
Gdyby nie dramatyczne okoliczności, że to zniszczony bezprawnie dobytek pana Ryszarda, można by tej stercie połamanych desek, fragmentów mebli i szczątków sprzętów na podwórzu przypisać cechy sztuki prowokacji. A rzeczywiście – to dzieło profanacji prawa. Sztuka absurdu.
Tekst i fot.: Stefania Pruszyńska