Z Anną Dymną, aktorką teatralną i filmową, prezesem Fundacji „Mimo Wszystko”, rozmawia Dominik Górny.
„Warto mimo wszystko” – kiedy po raz pierwszy uwierzyła Pani w sens tej myśli?
– Nie było takiej jednej sytuacji, czy zdarzenia. W moim życiu wszystko po prostu przychodzi stopniowo, łagodnie i jakoś harmonijnie się układa. Czasem mówię, że coś się stało przez przypadek, ale tak naprawdę wiem, że wszystko co się zdarza jest gdzieś zapisane. By zacząć myśleć – „co warto” i pojąć, że „warto mimo wszystko” trzeba po prostu chwilkę żyć, coś ważnego przeżyć, kogoś spotkać, czegoś boleśnie dotknąć, coś stracić… wtedy nagle wiadomo jak cenna jest każda chwila, oddech, uśmiech, obecność drugiego człowieka. Wychowanie, doświadczenia, kontakty z ludźmi wyrabiają w nas różne odruchy, przekonania, pasje… Ja mam całe życie szczęście do wspaniałych ludzi, niezwykłych spotkań, wykonuję magiczny zawód… to zaprowadziło mnie w miejsce, w którym jestem.
W jakiej mierze bycie aktorką pomaga w kontakcie z ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie i chorymi?
– Wykonuję zawód, w którym staram się i muszę zrozumieć drugiego człowieka. Żeby dobrze zagrać rolę, muszę przecież zrozumieć postać, w którą się wcielam. Bycie aktorką nauczyło mnie tolerancji i obserwacji tego, co się wokół mnie dzieje. Nauczyło mnie też słuchać ludzi, jak i przekazywać jasno własne myśli – po prostu kontaktować się z drugim człowiekiem. Poza tym aktorstwo to zawód publiczny. Ludzie nas wciąż oceniają ale też ufają nam i do nas piszą. Czasem szukają w nas autorytetów, a czasem traktują jak bęben do walenia. No i piszą listy, piszą, piszą… Te listy to skarbnica wiedzy o człowieku i naszych czasach.
Czego z ich treści dowiaduje się Pani o ludzkiej psychice?
– Wszystkiego! Rzeczy pięknych i żałosnych, radosnych i tragicznych, wzniosłych i ponurych. Za komuny ludzie zwykle pisali listy o marzeniach, bali się mówić o swoim dniu codziennym i problemach. A gdy „padła” komuna, listy zupełnie się zmieniły. Ludzie zaczęli odsłaniać w nich swoje tragedie, samotności, nędzę, bezradność, frustracje, skargi na los, nienawiści do świata… czasem trudno to czytać.
Jak Panią zmieniło obcowanie z podopiecznymi Fundacji?
– Może mnie nie zmienili, ale sprawili, ze mój świat jest jaśniejszy, lepszy, radośniejszy, że przestałam narzekać i umiem się cieszyć małymi sprawami. Z ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie zetknęłam się kilkanaście lat temu – zupełnie przez przypadek, dzięki księdzu Zaleskiemu. Oni mnie zaakceptowali, a ja się z nimi zaprzyjaźniłam. Dzięki nim zrozumiałam naprawdę, że życie daje nam wiele szans, które trzeba wykorzystywać. Wszystko jedno, czy jesteśmy zdrowi, czy chorzy, możemy realizować swoje najpiękniejsze marzenia – tego właśnie uczę się od ludzi chorych i niepełnosprawnych.
Co umacnia Pani wiarę, że warto poświęcić się dla tych osób?
– Siły dają mi ludzie. Nigdy nie musiałam działać samotnie. Mam prawdziwe szczęście do ludzi wspaniałych i uczciwych. Ja jestem tylko małą iskierką. Oni ją rozniecają i często udaje nam się zapalać piękny ogień i rozjaśniać komuś świat. Moja fundacja „Mimo wszystko” jest dobrze zorganizowana. Mam w niej świetnych, oddanych pracowników i coraz większą rzeszę wolontariuszy. Ja jestem dla nich wzorem i taką dymną matką, jako że też jestem najprawdziwszym wolontariuszem. Jestem bardzo wymagająca wobec siebie – oni też nie mają chyba ze mną łatwo. Nie wiem, czy czasem nie mają mnie dość, bo wiedzą, że w „Mimo wszystko” nie można zrobić niczego na pięćdziesiąt procent, tylko na dwieście pięćdziesiąt . Serce mi rośnie gdy widzę z jakim zapałem prowadzą tysiące ważnych spraw. Jestem z nich bardzo dumna i oni właśnie dają mi najwięcej sił. W tej fundacyjnej pracy pomaga mi najbardziej radość, wiara, że to co robimy jest potrzebne i logiczne myślenie. Kiedyś bardzo kochałam matematykę i fizykę… teraz mi się to chyba przydaje. A poza tym działam jak typowa kobieta – najważniejsza jest dla mnie intuicja i odruch. Ale zwykle, zanim pójdę za odruchem zawsze „włączam” mózg, który ocenia to, co chcę zrobić. I on najczęściej przytakuje intuicji. Ale gdybym miała więcej czasu na myślenie i na przykład zaczęłabym dogłębnie analizować ew. konsekwencje założenia Fundacji, być może stchórzyłabym i nigdy nie urodziło się moje ukochane dziecko „Mimo wszystko”.
„Wielkie rzeczy” są dziełem szczęśliwego zbiegu okoliczności?
– W pewnym sensie, tak. Przecież nigdy nie zamierzałam założyć fundacji, to się samo postanowiło. A kiedy powiedziałam „a”, to teraz mówię „b, c, d…” i wszystko toczy się „lawiną”. Miałam szczęście, że w 2003 , Europejskim Roku Osób Niepełnosprawnych telewizja zaproponowała mi prowadzenie programu, który miałby zbliżać „dwa światy” ludzi chorych i niepełnosprawnych do świata ludzi zdrowych.Wraz z Mateuszem Dzieduszyckim wymyśliliśmy formułę i charakter tego programu. I tak przed kamerami już szósty rok prowadzę zwyczajną rozmowę z ludźmi cierpiącymi, niepełnosprawnymi, walczącymi z przeciwnościami losu. Zapominam, że jestem aktorką, otwieram się na moich rozmówców i po prostu rozmawiamy. Możliwe to jest tylko dzięki zaufaniu i życzliwości, jaką obdarzają mnie moi niezwykli rozmówcy. Oczywiście bardzo solidnie przygotowuję się do tych spotkań, zwykle jeżdżę do nich, przeprowadzam wiele rozmów, czytam informacje o ich chorobach i przypadkach, spotykam się z ich lekarzami, rodziną. Czasem po nagraniach jestem całkowicie wykończona, nie mogę spać wiele nocy, ale tak naprawdę te rozmowy dają mi najwięcej siły, jakieś moralne prawo do prowadzenia fundacji i zabierania głosu w ich sprawach. Moi rozmówcy odkrywają przede mną swoje serca, mówią mi o tym co ich najbardziej boli, co stanowi największy problem w ich życiu, gdzie napotykają najtrudniejsze bariery. Dzięki tej wiedzy mogę potem lepiej i sensowniej pomagać.
Z czego może wynikać społeczna aprobata dla Pani charytatywnej działalności?
– A wie Pan ilu ludzi potrzebuje pomocy? Jak niektórzy są bezradni, samotni, załamani? Widać to co robimy jest bardzo potrzebne skoro mamy coraz więcej pracy. Jeśli sobie sami nie pomożemy, to będzie kiepsko. Często nie mogę patrzeć na ludzkie cierpienie i samotność. No więc po prostu pomagamy jak najlepiej potrafimy. Mam wspaniałych mistrzów… Ewę Błaszczyk, Janeczkę Ochojską, Jurka Owsiaka, Małgosię Osuchową, księdza Zaleskiego…. Wspieramy się wzajemnie. Wiem, że nie jestem ani wieczna ani niezastąpiona. Ale wiem też, że do końca życia i póki starczy mi sił będę wolontariuszem. Ale już teraz u mojego boku rosną zastępcy, którzy kiedyś za mnie poprowadzą mimo wszystko beze mnie fundację. Jednak póki co, będę pomagać każdemu, kto tego potrzebuje – ta myśl nadaje mojemu życiu sens.
Na myśl przychodzą mi słowa wiersza „Jestem wędrowcem wiary, moim drogowskazem jest potrzebujący człowiek…”.
– Bardzo kocham poezję. Jest ona najwierniejszym przyjacielem człowieka, pomaga zrozumieć świat, często jest schronieniem dla smutku i samotności, potrafi odpowiedzieć na najtrudniejsze pytania. Gdy czytam wiersze odzyskuję spokój… choćby wtedy, gdy czytam, że najwięksi poeci w każdym czasie zadawali sobie takie same pytania jak my teraz, mieli takie same dylematy, lęki i namiętności… Jestem „matką chrzestną” dwudziestu dwóch Salonów Poezji. Krakowski salon Poezji działa w każdą prawie niedzielę od siedmiu lat. Ostatnio otworzyłam takie miejsce w Dublinie. Sale są pełne spragnionych poezji ludzi. Widocznie potrzebne nam jest dobre i mądre słowo… w tych dziwnych czasach, w których wylewają się zewsząd lawiny słów, za które nikt nie odpowiada, które służą złym i brzydkim sprawom. Ja słowo bardzo szanuję i wiem już dobrze, że lepiej robić niż mówić o robieniu.
Jednak jako aktorka czerpie Pani inspirację z literackich tekstów…
– To rzeczywiście bardzo mi pomaga. Na przykład nazwa mojej Fundacji wzięłam od bardzo mądrego tekstu, który umieszczony jest na ścianie przytułku dla bezdomnych dzieci w Kalkucie:
Ludzie postępują nierozumnie
nielogicznie i samolubnie –
kochaj ich mimo wszystko.
Jeśli czynisz dobro
oskarżą cię o egocentryzm
czyń dobro mimo wszystko.
Jeśli odnosisz sukcesy
zyskujesz fałszywych przyjaciół
i prawdziwych wrogów –
odnoś sukcesy mimo wszystko.
To co budujesz latami,
może runąć w ciągu jednej nocy –
buduj mimo wszystko.
Ludzie w gruncie rzeczy
potrzebują twej pomocy,
mogą cię jednak zaatakować,
gdy im pomagasz –
pomagaj mimo wszystko.
Dając światu najlepsze co posiadasz
otrzymujesz ciosy –
dawaj światu najlepsze co posiadasz,
mimo wszystko.
Często czytam te słowa, szczególnie w trudnych momentach. Czytam i wiem, że wszystko, nawet czasem zło, które nas spotyka, nie może mnie zrazić, że jest wpisane w działanie, że dam sobie radę… bo warto mimo wszystko.
Co jest „poetycką skałą”, na której buduje Pani swoje życie?
– Ja nie buduję życia na poetyckich skałach, choć poezja naprawdę mi pomaga, czasem jest jakimś drogowskazem czy nauką. Noszę w głowie wiele pięknych fragmentów wierszy, cytatów, które przypominam sobie w trudnych chwilach. Na przykład słowa Jana Pawła II – „Kimkolwiek jesteś, jesteś kochany. Pamiętaj, że każde życie, nawet bezsensowne w oczach ludzi, ma wieczną i nieskończoną wartość w oczach Boga”. Tak, te słowa dają mi siłę i upewniają, że warto walczyć o życie każdego człowieka, nawet tego odrzuconego, innego, zdegenerowanego przez chorobę, nałóg, nawet tego, który jest pełen nienawiści… bo to przecież człowiek. Bardzo lubię wiersze ks. Jana Twardowskiego. One są tak proste, czyste, jakby pisało je genialne dziecko, a jednocześnie dotykają najważniejszych spraw. „Dlaczego krzyż, uśmiech, rana głęboka. Widzisz, to takie proste, kiedy się kocha” – te kilka słów to cały wiersz, a widzi Pan, ile w nim ważnych spraw i jaka tajemnica.
W czym tkwi istota tej tajemnicy? – W poetyckim talencie. Wielcy poeci tak umieją dobierać słowa, tak je zestawiać, że tworzą nagle nowe „światy” całe „kosmosy”, odkrywają ludzkie dusze, pomagają zrozumieć i pokochać życie.
Która z bliskich osób jako pierwsza zaszczepiła w Pani wiarę w człowieka?
– Moja mama zawsze powtarzała, że nie ma ludzi złych, choć niektórzy wydają się czasem być „potworami”. Mówiła – oni naprawdę są nieszczęśliwi, bo nawet nie wiedzą, że mogą być dobrzy. Nie mają dobrych wzorców, nie umieją sobie poradzić ze złem, które ich kiedyś spotkało. Nie wierzą w siebie, bo nikt nie wierzy w nich. Ale gdy się im da szansę, to budzą się w nich dobre odruchy – Całe życie sprawdzam, czy Mama miała rację. Na razie wychodzi mi, że na 99% – tak.
Czy to „teatr jest życiem, czy życie jest teatrem”?
– Teatr nie jest życiem – nie powinien nim być. Nie lubię teatru, który jest werystyczny, fizjologiczny. Życie mam naokoło i to mi wystarcza. Teatr to sztuka. Wymaga dystansu do rzeczywistości, kreacji, kondensacji znaczeń, emocji. Aktor nie może być „zwierzątkiem”, które po prostu uruchamia w sobie tylko emocje. Muszę umieć je opanowywać, dawkować i wykorzystywać w odpowiedniej chwili. Jednak płacz na scenie, to nie są łzy prywatnej Anny Dymnej, lecz postaci, którą gram… I choć Jan Paweł II w liście do artystów napisał, że każdy człowiek może ze swojego życia zrobić prawdziwe arcydzieło sztuki, to nie miał przecież na myśli, by zamieniać go w teatr.
Czym powinno być aktorstwo i teatr?
– Teatr jest bardzo potrzebny i ma bardzo wiele funkcji… uczy, pokazuje, bawi, ostrzega, pomaga zrozumieć siebie i ludzi, jest miejscem, w którym można zapomnieć na chwilę o codzienności lub tę codzienność lepiej pojąć, jest swoistym gabinetem terapeutycznym, czasem świątynią, a czasem tylko kabaretem.
Obcowanie ze sztuką jest terapią…
– Dla mnie to jest najwspanialsza terapia. Przyznam, że pomógł mi w wielu trudnych momentach. Pamiętam, kiedy umarł mój mąż, Wiesio Dymny. Wieczorami musiałam wchodzić na scenę i grać. Ktoś mówił, że to było okrutne. A ja teraz wiem, że to było zbawienne, bo mogłam i musiałam choć na chwilę na scenie zapomnieć o wszystkim. To, że pracuję w teatrze, zawsze mnie ratuje. Teraz, gdy zajmuję się wieloma zbyt trudnymi rzeczami, to teatr jest dla mnie miejscem oddechu, zapomnienia, odpoczynku, najlepszym gabinetem terapeutycznym, najcudowniejszą krainą, do której uciekam.
Do jakiej pory roku porównałaby Pani swoją osobowość?
– Urodziłam się w lipcu, więc przede wszystkim lubię lato. Ale tak naprawdę uwielbiam każdą porę roku i pogodę. Lato podoba mi się tak bardzo, bo wcześniej jest zima, a zima właśnie dlatego, że wcześniej jest lato. Mieszkam w cudownym miejscu na świecie, bo mogę co roku spotykać się z wszystkimi pogodami. Zarówno ich czas, jak i nasze życie mija, ale mi się podoba każda pora mojego życia. Chciałabym być tylko jak najdłużej w miarę zdrowa – o to zawsze się modlę. A wiek? Znam cudowne staruszki, które są młodsze, radośniejsze od wielu osiemnastolatek – młodość nie na latach polega. Każda rzecz i przedsięwzięcie ma swój właściwy czas „pod niebem”. Pięknie jest powiedziane w „Dezyderacie” – „Z poddaniem czerp doświadczenia z upływającego czasu i godnie żegnaj się z młodością”.
Jakimi słowami chciałaby Pani zakończyć naszą rozmowę?
– Dziękuję za rozmowę. Życzę Panu pięknej wiosny.
Fot. Anny Dymnej – Marek Kowalski