W naturze znajdywałam już od dzieciństwa ten rodzaj śpiewnej ciszy, która znamionuje wielkie harmonie sprzyjające uwalnianiu się od narzucanych schematów myślenia i zgiełku z musztrą codzienności. Harmonie te od razu instynktownie uznałam za przyjazne odkrywaniu podziwianych tajemnic geniuszu Stwórcy i narastaniu poczucia więzi z fascynującym królestwem przyrody, jej bogactwem gatunków flory i fauny, zmienną dobową aurą pulsu słońca w kolorycie pejzaży i jej mową o porach roku.
Las koił woniami żywicznymi powietrza i specyficznymi aromatami kwitnących sezonowo roślin, a też innymi nutami, cięższymi i mdłymi albo rześkimi tuż po deszczu. A zimą tchnął intensywnym zapachem śniegu. Przenikliwością nieskazitelnej czystości i mroźnej świeżości.
Jakże nikczemną sztukę uprawiałby piewca dramatu drwali nadaremnie poszukujących lasu − Stefania Pruszyńska
W świątyni natury. Od zarania malowniczy Wielkopolski Park Narodowy, pełen ptasiej muzyki, wiewiórek z piskiem hasających dziarsko po pniach sosen i zapracowanych w kuciu dzięciołów, lekarzy drzew, uważałam za królestwo i zarazem świątynię natury. Ta rozległa kraina, rozpostarta na polodowcowej morenowej rzeźbie terenu z jeziorami rynnowymi i wzgórzami, była dla mnie, mojego myślenia, skarbcem skrywającym niezliczone odpowiedzi. Dominujące w niej strzeliste sosny pamiętały czasy przedwojnia. Młodsze dorastały w laskach, a najmłodsze, nasadzane po wojnie z brzózkami, często samosiejkami − w zagajnikach zakładanych między starodrzewem.
Gdzie strumyk płynął z wolna… W głębi lasu, w trudno dostępnej gęstwinie, odkrywałam gdzieniegdzie zachowane bajorka (pojniki) i pojawiające się przy nich dziki. W najbliższej okolicy, w pradolinie Warty, na obrzeżach Starego Puszczykowa w okolicach tzw. zameczku (dom ze stylizacją zamkową przy szosie poznańsko-mosińskiej), między pagórkiem o piaszczystym urwisku a najwyższym w okolicy pagórkiem o łagodnym zboczu i wieżą triangulacyjną na wierzchołku − sączył z głębi swoje źródlane wody leniwy strumyk, zwany też źródełkiem.
A po pradawnym zlewisku rzeki pozostał mały staw za przycmentarnym laskiem, blisko willi, wówczas siedziby dyrekcji i dyrektora Wielkopolskiego Parku Narodowego. W deszczowe lata i po wyjątkowo śnieżnej zimie jego wody wzbierały, a w okresach suszy opadały. Niejedno z nas przyciągały kumkające i rechoczące czerwcowymi wieczorami zadomowione w nim żaby i pojawiające się nad jego tonią ważki. A ukryte w nim małe karasie wyzwalały nie tylko ciekawość. Przekonałam się, że nawet dziecko, posługując się celową, przenikliwą obserwacją, instynktami, intuicją i inteligencją, potrafi z różnych istotnych motywów zręcznie łowić sposobem, choćby patykiem. I być wdzięczne tym istotom i Stwórcy za pożytek z ich żywota na talerzu − dar, który rozsiewał wokół jedyny taki aromat, miał wyborny smak i przede wszystkim sycił.
Pobliski strumyk-źródełko − mekka udręczonych upałem. Koił chłodem, szeptem i pluskiem na kamykach. Odwieczne moce natury toczyły ze sobą dialogi. Rytualne w łagodności i pokorze, obdarowywały nimi przybyłych z innych konstelacji natury z własnymi rytuałami. Bywałam tam najczęściej uciekinierką od dławiących i męczących dysharmonii. Tylko niekiedy nad strumyk zachodziłam na zaproszenie spragnionych wytchnienia i mocy wspólnoty. Starsi delektowali się wyciszeniem i snuciem opowieści. A my, ledwo co dostąpiwszy przywilejów stąpania po ziemi i zaprzyjaźnienia się w ławach szkolnych, oddawaliśmy się słuchaniu, beztroskiemu śpiewaniu i dzikim tańcom na boso w strumieniu. Świeże powietrze pobudzało apetyty, zaspokajane jak za dotknięciem różdżki na życzenie stoliczku nakryj się − piętrowymi kanapkami, czekoladowymi smakołykami, ciastami pachnącymi wanilią, sezonowymi owocami prosto z drzew: jędrnymi i soczystymi papierówkami, czereśniami, wiśniami, a też z ogrodowych plantacji: truskawkami, porzeczkami, agrestem… i morzem orzeźwiających wieloowocowych lemoniad.
Z jaskółkami, motylami… Do terytorium uznanego przeze mnie za królestwo należały również okoliczne łąki i pola w Starym Puszczykowie czy przy szosie do Jezior. Nad nimi, złocącymi się wczesnym latem łubinami i zieleniącymi się uprawami ziemniaków czy seradelą, a w lipcu − dojrzewającymi zbożami, śpiewały skowronki, a tańczyły żartobliwie i towarzysko usposobione a liczne wówczas akrobatki jaskółki. Zmieniały one nagle swój tor lotu, by raz zbliżając się dziwnie blisko głowy, a raz na chwilę odfruwając, z niebywałym wdziękiem powtarzać w nieskończoność te wesołe i przyjazne wolty. Jaskółczy balet najpierw mnie zadziwiał. Zastanawiałam się, co jaskółki nim sygnalizowały, a wiedziałam, że mądrość ludowa uznawała ich niski lot nad ziemią za zapowiedź deszczu czy burzy. Jednak one krążyły nad głową i wokół mnie. Ogarniała mnie wtedy wręcz niepojęta radość.
W trawach najulubieńsi koncertmistrze − świerszcze głosiły swoimi radosnymi kompozycjami urodę życia. Rozsiadłe zaś na kwieciu polnych piękniś trzmiele dobywały słodycz i donośnie przemawiały basami. Pszczoły raz pobzykiwały, raz cichły. Krzątająca się za nektarami umuzykalniona gromada o ambicjach orkiestry, tworzona ad hoc przez dziesiątki gatunków uskrzydleńców, rozniecała z licznych partytur a to niby-kakofonię, a to polifonię.
Do łąkowej arystokracji artystycznej dołączały jak zjawy wielobarwne motyle: od popularnych cytrynków, bielinków kapustników i przedstawicielstw wielu innych motylich rodów − aż po szczycące się finezją mozaiki ubarwień unikatowe duże pazie królowej czy najrzadsze: pazie żeglarze.
A najbardziej zadziwiały fruczaki gołąbki, właściwie ćmy migrantki, przyfruwające do Polski i odfruwające do sąsiednich krajów, by powrócić w następnym cyklu. Aktywne w dzień, zbierały nektar długą ssawką w pozycji kolibrów, mistrzów awiakrobacji − wisząc nad kwiatami i trzepocząc skrzydłami. W naszym kraju popularność zdobyło nadane im imię: polskie kolibry, mimo że nie są ptakami, a ich podobieństwo do kolibrów jest pozorne. A co szczególne, fruczaki gołąbki potrafią przyćmić nie tylko inne ćmie rody, lecz też niejeden pośród licznych rodów niepokrewnej awifauny − pokonywaniem w ciągu godziny 50 kilometrów. I bezcennością swego rodu dla ekosystemu − zapylaniem 70 procent roślin na świecie.
Motyle uznawałam zawsze za wyjątkowe istoty. Ich delikatność, kruchość, cud przepoczwarzania się i rytualna wolność − rozbudzają najsubtelniejsze drgnienia ludzkiej duszy. Wprawdzie w Biblii nie znalazłam o nich żadnej wzmianki, lecz w chrześcijaństwie są one uznawane za symbol ludzkiego życia i jego odrodzenia.
Na ziemi łąkowej, często spękanej od spiekoty, pośród wyschłych i obok żywych traw, niezliczonych gatunków flory, smykały zwinne jaszczurki albo wygrzewały się w słońcu po nocnym chłodzie i deszczu. Napotykałam przemykające salamandry i myszy polne, opieszałe małe zielone, szare czy beżowe żabki i mnóstwo różnie ubarwionych, często drepczących żuków. Łąka aż kipiała energią tych wszystkich istot.
Tajemniczy tancerze−choreografowie. Ich czarne sylwetki na tle wieczornego nieba wybierały co chwila nowe trajektorie przelotów. Ciszę przeszywały krótkie przenikliwe piski, znamionując zaszyfrowaną komunikację − system sygnałów ostrzegawczych i echolokacji.
Już niebiańska cytra rozsnuwa tiule i szeptem układa światło w źrenicach nocy − Stefania Pruszyńska, fragm. wiersza bez tytułu
Śmigające nietoperze tańczyły według własnych instynktownych choreografii, choć zdawałoby się chaotycznie. Natura obdarowała je hojnie tajemniczymi talentami. Nieprawdą jest, że są ślepe − doskonale widzą, lecz ich łowy małych owadów wymagają precyzyjnych namiarów. Umożliwia je niezwykłe instrumentarium będące wyposażeniem słuchu − największej ich potęgi. Z lotów tych zwierząt można odczytać niewidzialne dla nas przeloty ich jadłodajni. Na wieczorne gonitwy wzrokowe za nietoperzami kusiłam się dla urozmaicenia swoich obserwacji. A urywałam je dopiero wtedy, gdy swoim nagłym zniknięciem dawały znać o zakończeniu łowów w okolicy. Za każdym razem rozczarowana przerwanym spektaklem. Niedosyt łagodziły ćmy zrywające się z łąk i pni drzew − do błysku latarki, mojej przewodniczki w drodze do domu.
Oko w oko. Ożywienie na łąkach wzbierało krzątaniną od świtu. Nieraz pokicał w pobliżu zając, który często stawał słupka. W tej pozie polnego detektywa był i zabawny, i intrygujący. Sama zaś, aby go nie spłoszyć i nie uronić nic z jego bliskiej obecności, pozostawałam nieruchoma jak rzeźba, niemal nie oddychając. Gdy często pojawiałam się w tych samych miejscach, chyba mnie ten znajomy już szarak zaczął nawet uznawać za jakąś krewniaczkę, bowiem ani mu w główce było uciekać czy rezygnować z chwil postoju 2 metry ode mnie. Cieszył mnie taki obrót spraw − najprawdopodobniej wyczuwał i uznawał za nie do podważenia moje intencje pełne najintensywniejszych dobrych emocji. To domniemanie prowadziło mnie do uzyskiwania coraz większej pewności o możliwościach zaistnienia niewidzialnego dialogu-porozumienia. Wcale nie tak powierzchownego, jak wskazywałoby poznawane doświadczenie zawodowo zajmujących się opieką nad dzikimi zwierzętami czy ich leczeniem albo tresurą cyrkową.
Zające nie zbliżały się jednak tak blisko jak jaskółki. Zazwyczaj zachowywały dystans, a zaniepokojone − rwały przed siebie jak szalone. A to znak, że były zdrowe.
Na pokusę. Kto, mając okazję, zrezygnowałby z wypraw na jagody, poziomki, leśny agrest, jeżyny, maliny. Również po myśli zbieraczy ziół i kwiatostanów były: młode pokrzywy, szczaw, babka, kwiaty dzikiej róży, białe kwiaty i czerwone owoce głogu, biało-kremowe kiście słodko pachnących akacji (robinii akacjowych) czy parasolki kremowego kwiecia czarnego bzu, upajającego swoimi miodowymi aromatami (zwanego w regionie Wielkopolski hyczką lub hyćką). Co ciekawe, zaobserwowałam, że kwitnienie akacji (robinii akacjowych) czy innych drzew i krzewów rosnących w lesie następowało później niż na terenach pozaleśnych. I trwało dłużej.
Cierpliwość smakoszy grzybów wypatrujących ich wysypu niejednokrotnie były wystawiane na próbę. Wszelkie zdobywcze zamiary rychło zamieniały się w czcze rojenia, kiedy do głosu dochodziły kaprysy i złośliwości aury. Wiało chłodem, a z gęstych i przetaczających się często burzowych chmur lało jak z cebra. Deszczowy scenariusz, niemiłosiernie powtarzany, potrafił całemu latu skroić szaty ni to wczesnej, ni to późnej jesieni. Kolejny sezon za to pławił się w atrybutach klimatu z egzotycznych regionów globu. Słońce zdawało się wówczas odpracowywać swoją niedokonaną poprzedniego roku misję i nie zamierzało ronić swych bieżących mocy za jakimikolwiek chmurami. Królowały upały i susza. Anomalie pogodowe, szczególnie te długotrwałe, niczego dobrego nie wróżyły plonom nie tylko leśnym, choć las wraz ze wszystkimi zamieszkującymi w nim istotami łatwiej i łagodniej znosił ekstremalne zjawiska niż rośliny i zwierzęta na odkrytych polach.
Dylematy z leśnej chaty. Wakacyjne dla nas zegary zbiegały i zbiegają się z zegarami natury, w których w tym czasie ptakom przybywa piskląt. W okresie lęgowym poszczególnych gatunków ptasich jestestw nietrudno zauważyć, że milkną ich trele z okresu godowego. Ptasi rodzice są zajęci wysiadywaniem jaj i chronieniem ich przed zagrożeniami, a wkrótce wykazują się niezwykłą aktywnością w zdobywaniu pożywienia dla swego potomstwa i dbaniu o jego bezpieczeństwo. Nie bez powodu ich czujność jest wzmożona do najwyższego stopnia − na nieopierzone pisklaki ostrzą swoje zęby liczne drapieżniki, z którymi bardzo trudno wygrać zwłaszcza małym gabarytowo gatunkom ptaków. A też człowiek niekiedy bezceremonialnie zakłóca im stroskany i pełen trudów żywot swoim celowym szkodnictwem czy nieprzemyślanym zachowaniem.
Nie każdy ma wolę rozwijania w sobie i pogłębiania zasad etyki. Podczas peregrynacji po obszarach natury tymczasem jej stan w postawach i myśleniu są nieustannie poddawane różnym niełatwym próbom. Natura uczy empatii − Stefania Pruszyńska
Intensywny tryb życia natury, zawsze tajemny, wymaga jednak od obserwatora większej cierpliwości i dyscypliny, gdy skupia się na zwierzętach ukrytych w norach albo pająkach czatujących na zbłąkane ofiary w misternie utkanych sieciach.
Nie każdy ma wolę rozwijania w sobie i pogłębiania zasad etyki. Podczas peregrynacji po obszarach natury tymczasem jej stan w postawach i myśleniu są nieustannie poddawane różnym niełatwym próbom. Natura uczy empatii.
Pająki nie ustawały i nigdy nie ustają w swych pracach naprawczych uszkodzonych sieci, choć krótko zerkając na nie, można by odnieść wrażenie, że trwają wyłącznie w pozie myśliwych. To jeden z wniosków z dłuższej koncentracji na niezwykle frapującym sposobie bycia tego zwierzęcia, które często wywołuje nieprzyjazne odruchy i negatywne emocje. A wystarczy chwila nieuwagi, by być niszczycielem jego pracy i zarazem sprawcą niechcianej sytuacji, w której niedostrzeżony pająk wraz z jego zerwaną siecią nagle zagości na włosach czy rękach.
A czym jest postanowienie dokładnego poznania organizacji i zwyczajów mnogich społeczności mrówek zasiedlających kopce, wie tylko ten, kto w nim wytrwał. Mając odpowiednie ubranie, można lepiej sobie poradzić ze wszędobylstwem tych stworzeń. Mrówki, obdarowane niesłychaną ciekawskością i uspołecznieniem, drepcząc wytrwale na malutkich nóżkach, bardzo szybko dają znać o sobie na butach. Nie przecisną się jednak przez szczelny materiał spodni ani grube tworzywo cholewek. Na nic się nie zdadzą ich usilne próby znalezienia jakiegokolwiek otworu − nie pohasają po różnych zakamarkach ciała, nie pokąsają ani nie pogryzą. Jednakże trzeba się liczyć z tym, że ich zapał nie wygasa po lada jakim niepowodzeniu. Nie trzeba wieków, by doczekać ich triumfu, gdy wspinaczką na wzór himalaistek osiągną czub kaptura. Pozostawić im sen o potędze albo go urwać − oto jest pytanie. Tak czy owak nietrudno niechcący niejedną z nich skrzywdzić.
W wołaniu na puszczy. Wiele godzin spędziłam na podglądaniu różnych rytuałów i ustalaniu tego, co w nich jest powszechną regułą danego gatunku, a co odstępstwem od niej. Niejeden dramat zwierząt mnie strwożył. I niejedno napotkane zwierzę wymagało pomocy czy interwencji znawcy. Niejedne też ściśle chronione rośliny znikały z lasu wraz z ich grabieżcami.
Grzeczna uwaga i przekazana informacja dobrze rokowały na przyszłość, gdy zawstydzały i poruszały sumienia co wrażliwszych łowców niezwykłości przyrodniczych. Skądinąd zachwyconych pięknością okazów i dumnych z ich posiadania, lecz − jak zapewniali − nieświadomych zakazu ich zrywania. Tacy odchodzili w zakłopotaniu, skruszeni, niosąc skradzione naturze może ostatnie i ledwo już żywe rośliny, skazane na rychłą poniewierkę, gdy zasuszone znudzą się jako dekoracja i chwilowa atrakcja.
Ogromną pokusę stwarzała wtedy oryginalność urody dziewięćsiłów. A że nie było tajemnicą, iż groziło im całkowite wyginięcie, trudno było mi pojąć bezmiar braku zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Tym nielegalnym trofeum ich mnożący się zdobywcy, zatwardziali w instynktach rzezimieszków, zdobili swoje domy bądź ubogacali snobistyczne zbiory kolekcjonerskie. Kolekcjoner z prawdziwego zdarzenia to pasjonat-miłośnik przyrody. On na pewno respektowałby prawo i wybierałby alternatywne fotografowanie, dokumentowanie filmami czy opisami lub również szkicami ginących lub narażonych na wyginięcie gatunków i ich siedlisk.
A jak znaleźć w samym sercu lasu leśnika czy kogokolwiek, gdy potrzebna jest jego interwencja, decyzja albo pomoc na przykład zwierzęciu w poważnych opałach? W gęstwinach nie miałam na co liczyć, gdy na prostej drodze nie spotkałam ani żywej duszy. Samo wskazanie miejsca nagle napotkanego poranionego czy uwięzionego w pułapce zwierzęcia było nie lada wyzwaniem, bo o telefonii komórkowej wtedy nikomu się nawet jeszcze nie śniło.
Najpierw oceniałam, czy mogę od razu pomóc zwierzęciu np. podniesieniem przygniatającej go przeszkody (to akurat bardzo trudne czy wręcz niemożliwe dla niedorosłego, gdy np. bardzo ciężka kłoda ze stosu kłód starszych drzew ściętych przez drwali spada na zwierzę i je unieruchamia, a także poważnie rani) albo uwolnić je ze splątania czy sideł. Mały borsuk, lis, zając, kuna leśna, pies − kundelek… Nigdy nie podchodziłam zbyt blisko, lecz starałam się ustalić, czy daje znaki życia, jakie i czy ma obrażenia. Potem improwizowanym opłotkowaniem z leżących wszędzie gałęzi starałam się je ochronić przed intruzami. I na koniec dyskretnie oznakowywałam miejsce, aby ułatwić znalezienie zwierzęcia podczas udzielania mu pomocy wraz z odpowiednim ratownikiem.
Tyle mogłam na tym etapie, nie mając żadnego wyposażenia potrzebnego do uwalniania z sideł czy opatrzenia ran. Ani pewności, czy napotkany nieszczęśnik żywy czy martwy nie ma wścieklizny. Żadne z nich nie było w stanie samodzielnie się poruszać, uciekać. Ich wygląd, te rany, rozpaczliwe instynktowne odruchy lękowe… przenikliwy pisk beznadziejnie uwięźniętej między dwoma drzewami powalonymi przez niedawną wichurę kuny leśnej, gdy wyczuła nie tylko mnie, lecz też psa, którego jednak łatwo przegoniłam… Zgłoszenie znalezienia nieżywego zwierzęcia było ważne, lecz pozostawienie bez pomocy poranionego przez inne zwierzę lub wypadek-nieszczęśliwe zdarzenie i cierpiącego było nie do pomyślenia.
Pamiętam, gdy wcześniej przechodząc ścieżką leśną wzdłuż zagajników, po raz pierwszy w życiu poczułam nieznany mi drażniący i odrażający odór. Tylko odruchowe szybkie oddalenie się od tego miejsca uwalniało od tych nie do zniesienia woni. Nie musiałam długo czekać na wyjaśnienie. Przekazali mi je przechodzący polną przyleśną ścieżką znani mi z widzenia mieszkańcy mojej małej ojczyzny. Okazało się, że padł lis i zaraz dojdą do niego jacyś ludzie ze służb leśnych (zapobieżenie rozniesieniu się groźnej choroby odzwierzęcej wymagało odpowiedniego postępowania ludzi mających doświadczenie i wiedzę). Ten odór sygnalizował zaawansowane stadium rozkładu szczątków tego zwierzęcia. A lisy miały i mają złą sławę roznosicieli wścieklizny − podobnie jak borsuki buszujące nocami po lesie. Do obu gatunków fauny leśnej nierzadkie były i są wrogie nastawienia ludzi. Borsuki, znane ze swoich talentów budowniczych swoich nor na wielu poziomach i głęboko w ziemi, nawet do 5 metrów, przejawiają żywiołowe skłonności do rozszerzania swoich podziemnych terytoriów o ziemie uprawne w sąsiedztwie. Od wieków te ofensywy podziemnych borsuczych najeźdźców zmuszały rolników i ogrodników do zakładania różnych zapór − w ochronie upraw i plonów przed szkodami.
W okolicznościach wymagających pospiechu nietrudno o przykre skutki nieuważności czy szarży na chaszcze. Dobrym zrządzeniem losu było, gdy pokonując na skróty w szybkim spontanicznym marszu niełatwe do przejścia gęste zarośla, raz po raz natykając się na przeszkody, np. zmurszałe resztki pni, doznając nieuniknionych otarć, zadrapań i ukłuć jeżynowymi kolcami czy oparzeń pokrzywami, nieraz okaleczeń kolan po potknięciach o niedostrzeżone korzenie, dochodziłam do którejś z najbliższych od miejsca krytycznego zdarzenia dróg z ruchem samochodowym (greiserówki, szosy poznańsko-mosińskiej i do Jezior). A tam pojawiała się nie tylko szansa. Na moje rozpaczliwe machanie samochody od razu się zatrzymywały. − Nie brakuje ludzi dobrej woli − myślałam wtedy wzruszona, choć najczęściej skrajnie zmęczona i w emocjach sięgających górnego pułapu wytrzymałości. − Co robi tu dziewczynka sama w lesie, przy szosie? Co się stało? − pytali przez uchylone okno. Wyjaśniałam, przedstawiałam się, a oni już w stojącym na poboczu samochodzie najpierw sięgali do apteczki − obmywali i dezynfekowali te zadrapania, zranienia, a też nieraz napoili, nakarmili. Dla wzmocnienia! − sympatycznie i dziarsko komentując te gesty.
Dopiero chłonąc bezmiar przestrzeni sięgającej ponad pola i las − do słońca, oddychałam wolnością ptaka przeczuwającego bliskość celu, który nie uległ żadnej dotąd znanej myśli ludzkiej ani jej nie wymagał − Stefania Pruszyńska
A najczęściej poza domem byłam od samego rana. Wędrówkę rozpoczynałam po śniadaniu. Dopiero chłonąc bezmiar przestrzeni sięgającej ponad pola i las − do słońca, oddychałam wolnością ptaka przeczuwającego bliskość celu, który nie uległ żadnej dotąd znanej myśli ludzkiej ani jej nie wymagał. Błogie te chwile zsyłały harmonie. Nasycona, silna, schodziłam z polnej przyleśnej drogi na dróżki i ścieżyny prowadzące do najbliższej mi z wszystkich sosen − leśnej siostry. Z rozłożoną wysoko i bujną koroną − czekała. Była uosobieniem piękna mocy i jego trwania. Przystawałam przy niej na dłużej, nieraz siadałam u jej stóp − potężnym pniu. I choć rąk nie starczyło na pełne objęcie, często ją przytulałam i tuliłam się do niej. A gdy unosiłam głowę − bawiłam się myślami w dialogi ze słońcem przebłyskującym przez gałęzie jej korony.
Także nawiedzałam oddalone od mojej leśnej siostry zagajniki czy dukty. To tam właśnie napotykałam poranionych mieszkańców leśnego królestwa. Krzątałam się przy tych istotach, niejednokrotnie żałując, że nie ma przy mnie nikogo do pomocy. Odtąd zegary maszerowały osobno. W słoneczny dzień ich mowę czytałam, raz po raz oceniając długość i położenie cieni drzew. Nic dziwnego, że głód niekiedy nieustępliwie upraszał się o moje łaski. W marszu do szosy posilałam się o dziwo! nawet w sierpniu czarnymi jagodami! Aż zastanawiałam się, jaka to odmiana owocuje dopiero teraz? I nie mając wiele czasu ani szans na odpowiedź od okolicznych stworzeń innojęzycznych i innośpiewnych, nieco zachmurzona, zmartwiona i zarazem ucieszona cudem znalezienia jagodowej jadłodajni, łapczywie sięgając po leśny obiad, rozbawiałam siebie jak zwykle tworzonymi ad hoc różnymi rymowankami: A któryż to już któryż / rajski kąsek, a wybryk natury! albo: Ach, jagódko, / powisisz krótko! czy: Wiem, że cię zjem, / nie dam cię na dżem! lub pieszczotliwie i dziecinnie: Ty masz słodzik / a ja głodzik… I jeszcze, jak pamiętam, lecz w innym klimacie myśli: Milczysz i milczysz / nie chciały cię ptacy, / nie chciały cię wilcy… Pożywne jagody prosto z krzaczka były niczym ambrozje.
A ci ludzie zatrzymujący się na szosie − jak dar z nieba! − i pomogli mi, i angażowali się bez najmniejszego wahania do szukania rozwiązania w niesieniu ratunku zwierzęciu leżącemu w urządzonej przeze mnie prowizorycznej zagrodzie z gałęzi. Niepokoiłam się, co z nim się dzieje, czy żyje. Wiadomo, że dzikie poranione, cierpiące zwierzę, wychowane w naturze, nie mające kontaktu z ludźmi, nie czekało i nigdy nie czeka na ratunek od człowieka. A człowiek może zawsze pomóc.
Dobra wola jest największym mocarzem. Czerpie swoje moce z mocy i wartości sprzysiężonych w podnoszeniu człowieka na wyższy poziom − Stefania Pruszyńska
Nie było łatwo. Ileż trzeba było jazd do najbliższego telefonu. Ileż jazd po ochotnika specjalistę. Na każdym etapie za każdym razem zwyciężała dobra wola. To ona była i jest mocarzem. Czerpie swoje moce z mocy i wartości sprzysiężonych w podnoszeniu człowieka na wyższy poziom.
Masowe poruszanie się po Wielkopolskim Parku Narodowym, chroniące jego zasoby przyrodnicze, oparto w różnych prawnie istotnych regulacjach − na wyznaczonych i oznakowanych na drzewach trasach turystycznych. Las był i jest ponadto przecięty wieloma ścieżkami i dróżkami − nosząc trwałe i utrwalane ślady przemieszczania się na skróty czy do wybranych miejsc, świadczące o potrzebach i zwyczajach bywalców tej ostoi przyrody. Niektóre obszary lasu, wyjątkowo cenne i rzadkie przyrodniczo, ustanowiono ścisłymi rezerwatami przyrody. Przetrwanie tych zakątków z unikatową przyrodą jest możliwe pod warunkiem nienaruszania ich naturalnego istnienia, zatem wymagało i zawsze wymaga respektowania zakazu wstępu.
Pobytu w lesie, zwłaszcza gdy wędrowałam sama, nie ułatwiało pojawianie się obcych, zwłaszcza dziwnie zachowujących się − ostrożność wobec nich w sposób naturalny podpowiadały instynkty i intuicja, lecz też przestrogi od rodziny i słuchy o tragicznych incydentach. Nieraz też biegały nie wiadomo czyje psy, najprawdopodobniej sprawcy wielu nieszczęść, potencjalnie nieprzyjazne każdej napotkanej istocie. Te psy kilka razy przecinały mi drogi. Sprawiały na ogół wrażenie porzuconych, zbłąkanych i głodnych. Choć bywały też zdziczałe, agresywne i zaczepne, które podbiegały. Z nimi radziłam sobie w różny sposób, wiedząc, że uciekając przed jednymi, popełniłabym największy błąd, a z innymi musiałabym stoczyć walkę na śmierć i życie.
W tych nie na żarty sytuacjach nieraz same leśne zwierzęta okazywały się moimi wyzwolicielami − a to nagle jakiś poruszający się w krzewach czy trawie zwierzak albo ni stąd, ni zowąd przebiegający nieopodal zając − ściągał na siebie uwagę osaczającego mnie, szczerzącego kły i warczącego na mnie psiego prześladowcy. Prowokującego do podjęcia walki. A ja, stojąc niczym kamienna mumia i unikając patrzenia mu prosto w oczy, najwyraźniej osłabiałam jego agresywne zapędy. Dlatego reagował podobnie jak inne psy na każdy ruch w otoczeniu − instynktownie podejmując gonitwę za łupem pewnie już znanym mu z jego poprzednich posiłków czy prób ich zdobycia. Na pewno mniejszym ode mnie. Być może mnie postrzegał jako rywalkę w łowach, drażniącą go na jego terytorium łowieckim. Albo potencjalną karmicielkę, która mu rzuci gotowe jedzenie czy nasuwającą jakieś skojarzenia z postacią czy postaciami, od których zaznał zła… Wtedy zerkając na przebieg polowania, które przenosiło się dalej, miałam szansę znaleźć jakąś grubą gałąź do samoobrony, szukać drzewa, na które mogłabym się wspiąć, czy powoli się oddalać. Ryzykiem byłoby uciekać co sił, zwłaszcza gdy pies próbował w pobliżu schwytać małe zwierzę, które mu się wymykało, lecz nie potrafiło szybko biec, więc raz trwała szamotanina, a za chwilę znów bieg ledwie kilka metrów dalej. Tylko akcje pogoni za zającem miały kosmiczne tempo. Ducha trzymało, gdy udało mi się zobaczyć, że zając wyprowadził psa w pole − nie dał mu się złapać i zanęcał go do gonitwy, klucząc to w tę, to w drugą stronę, i zaraz przyspieszając tak, że zziajany zajadły myśliwy nie miał szans, a nie ustępował…
Dopiero później, lecz nie od razu wiadomo było wszystkim, że w lesie i przestrzeni publicznej wprowadzono obowiązujące wszystkich zasady cywilizowanego świata (regulamin WPN): prowadzenie na smyczy czworonożnych ulubieńców i nakładanie im kagańców. A mimo to zdarzały się tragedie. Taką cenę miało ignorowanie tego nakazu czy nieupilnowanie psów agresywnych ras. Niezwykle rzadko − uciekinierów od źle je traktujących właścicieli.
Z tych doświadczeń wyrastały moje pomysły stworzenia młodzieżowego patrolu leśnego. (…) Energia młodzieńczości skierowana na cele mające echo w marzeniach i pragnieniach dokonywania naprawy świata − mogłaby popłynąć niczym górski potok… zamiast ulegać rozproszeniu czy marnowaniu na to, co sprawia odwrotne skutki − Stefania Pruszyńska
Z tych doświadczeń wyrastały moje pomysły stworzenia młodzieżowego patrolu leśnego. Ta idea wymagała jeszcze obmyślenia, w tym tematycznego (czy np. nie warto byłoby wnieść też trochę wątków oświatowych albo kulturalnych) i oceny jej celowości. A przede wszystkim potrzebowała − sprzymierzeńców wśród dorosłych i chętnych do takich działań spośród rówieśników czy starszych. Zastanawiałam się, na jakich zasadach miałaby to być współpraca na przykład z Ligą Ochrony Przyrody i dyrekcją Wielkopolskiego Parku Narodowego i jakich trzeba by uzgodnień ze służbami pomocowymi (weterynaryjnymi). I kto mógłby zapewnić przeszkolenie i wyposażyć w środki potrzebne w dających się przewidzieć sytuacjach. Energia młodzieńczości skierowana na cele mające echo w marzeniach i pragnieniach dokonywania naprawy świata − mogłaby popłynąć niczym górski potok… zamiast ulegać rozproszeniu czy marnowaniu na to, co sprawia odwrotne skutki.
Takiej odrębnej inicjatywy, jak mi wiadomo, dotąd nie było i nie ma. A ówczesna sytuacja ustrojowa od razu ją wiązała z istniejącymi organizacjami, najczęściej mającymi rozbudowane struktury i kontrolowanymi światopoglądowo (ideologicznie)*.
Do jakiego świata… Gdy stawałam w drzwiach, nie mogąc wcześniej dać bliskim znać o sobie, wolałam nie chwalić się całodzienną robinsonadą. Zwłaszcza jej niechcianymi skutkami ukrytymi pod plastrami, które opatrywało piękno ducha i woli napotkanych na szosie sprzymierzeńców. Uznawałam, że powrót do domu późną porą, gdy moi bliscy pragnęli zażyć odpoczynku po swoich całodziennych trudach, choć ich cieszył nie mniej niż mnie, nie powinien wprowadzać zamieszania zwierzeniami. Nie chciałam też wywoływać ich obaw o mnie zażywającej swobody i wolności w wyprawach na pola, łąki… hen. Ufali mi, wiedząc, że nic tak nie uczy, jak mierzenie się z różnymi wyzwaniami. Byli świadomi mojej inności pragnień, poszukiwań, zwyczajów rozmyślania i nie ograniczali mnie.
Najczęściej z leśnych wypraw już po pięciu godzinach powracałam do domu − willi nieodległej od lasu, postawionej przez Dziadków z ich ojcowizny na wybranym, wymarzonym i nabytym sporym kawałku ziemi w Puszczykówku kilkanaście lat przed wojną. Pod tym dachem wzrastałam, odkrywając to żywe w mojej pamięci dobro, które płynęło ze słów, gestów i postaw moich bliskich w naturalnym potoku codzienności…
Na moim niewidzialnym sztandarze niosłam zresztą: hart ducha i ciała, a miałam tam w lesie i na łąkach nieprzebrane możliwości zarówno zadumań, łowienia pejzaży, jak i uprawiania gimnastyki artystycznej. Kontynuowałam z zapałem rozpoczęte na kółku gimnastycznym ćwiczenia do układu przygotowywanego na powiatowe zawody międzyszkolne, doskonaląc w wakacje sprawność i próbując nowych figur oraz ewolucji, które podpowiadała wyobraźnia i poczucie pewności zdobywanych samodzielnie nowych umiejętności, powtarzanych wielokrotnie aż do uzyskania bezbłędności.
Te ćwiczenia także wykonywałam w ogrodzie nasuwającym skojarzenia ze światem baśni, pięknie zadrzewionym bujnymi starymi świerkami i jodłami, otaczającym znajdujący się parę domów dalej od naszej willi − zbudowany przed wojną w stylu zbliżonym do architektury miejskich kamienic 1-piętrowy dom, lecz z usadowionym na szczycie usypanego pagórka tarasem na parterze i dużym balkonem na 1. piętrze. Mieszkały tam dwie rodziny, na piętrze − wielodzietna rodzina, państwo L. z potomkami, a na parterze − państwo F.
Najmłodsza z rodziny państwa F., młodsza od mnie Marylka, z uporem, lecz zręcznie pokonując etap po etapie, ćwiczyła mostki i gwiazdy. Ciekawe wakacjowanie u nich w ogrodzie zachęcało mnie do przychodzenia do tego ulubionego miejsca i towarzyszenia Marylce swoim dziełem w gimnastykowaniu. Już we wcześniejszych latach dołączała do nas również młodsza ode mnie Irenka od państwa L., by godzinkę, dwie bawić się w chowanego albo w dom − gotowanie na kuchni z cegieł autentycznego kompotu z agrestu lub w fikcjonalia obiadowe (w pustych filigranowych garnuszkach − zabawkach) czy grać płytkami w klasy, pajaca, ćwiczyć ze skakankami, piłką, puszczać bańki mydlane.
Inną zabawą była zastrzeżona dla słowiczych talentów i przypadkowej przechodniej publiczności, w większości ciekawskiej − naszą estradą były metalowe schody do przybudówki domu w baśniowym ogrodzie. Niewidzialny mikrofon, kreacje sceniczne, repertuar słyszany w radiu bądź w murach szkolnych czy na różnych biesiadach, nieraz zapamiętany ze spotkań rodzinnych i oczywiście zza Żelaznej Kurtyny − stanowiły nasze programowe słupy milowe. Nie brakowało ani klasyki − z ulubioną „Prząśniczką” Stanisława Moniuszki czy opery z nuconymi i tańczonymi z aktorską wyobraźnią melodiami arii, ani utworów Zespołów Pieśni Tańca („Mazowsze”, „Śląsk”), w tym „Ej, przeleciał ptaszek”, znanej pieśni „Mazowsza”, czy „Idzie Stary Dziadek” zespołu „Śląsk”. Nad nimi jednak górowało mnóstwo popularnych piosenek i rzecz jasna nowatorskich prób wcielania się w piosenkarki. Rozśpiewane, rozbawione, nie zamierzałyśmy zasięgać opinii okolicznych słowików o tym naszym karaoke. Ignorowałyśmy nawet uroczego śpiewaka wieczornego tego ogrodu w porze kwitnienia akacji, nie mówiąc już o innych uskrzydlonych braciach i siostrach z przyległego do tej posesji lasu…
Hania, nieco starsza siostra Marylki, miała plastyczne zainteresowania artystyczne, a najstarszy z rodzeństwa Wojtek wykazywał wybitny talent do nauk ścisłych. Nieopodal tarasu w położonej niżej partii ogrodu − wyrównanej niecce między drzewami − urządzili oni też boisko do siatkówki. Ta gra porywała zarówno starszych, jak i moich rówieśników, lecz… wyższych ode mnie i potężniejszych. Wojtek celował w pomysłach z wyższej półki − skonstruował kiedyś rakietę, której start zarządził na odległym polu. Ta specjalność wybitnie męska przyciągnęła chmarę chłopców. Rakieta podobno nie poleciała tak wysoko, jak chcieli, lecz emocji było co niemiara. Marylka po latach wyemigrowała do Szwecji, a była jedną z kilku mieszkanek Puszczykówka, które wybrały ten kraj jako drugie swoje miejsce na Ziemi.
Z nowych refleksji, doświadczeń i nauk ku pamięci czerpałam cichą radość, że z każdym dniem rosnę do świata. Jakiego? − o to pytałam coraz intensywniej samą siebie niezliczonymi domysłami, refleksjami, snutymi czy też śnionymi wizjami i obserwacją, poznawaniem, czytanymi książkami i wiedzą zdobywaną zarówno w szkole, jak i z przekazów różnych osób… − Stefania Pruszyńska
Z nowych refleksji, doświadczeń i nauk ku pamięci czerpałam cichą radość, że z każdym dniem rosnę do świata. Jakiego? − o to pytałam coraz intensywniej samą siebie niezliczonymi domysłami, refleksjami, snutymi czy też śnionymi wizjami i obserwacją, poznawaniem, czytanymi książkami i wiedzą zdobywaną zarówno w szkole, jak i z przekazów niejednej starszej osoby spośród krewnych i znajomych, wysoko wykształconych żon i córek przedwojennych profesorów i oficerów (wówczas mających lichy status po okrucieństwach wojny i historii, np. związanych z losami bliskich i ich majątków) oraz ocalałych książek i czasopism z ich prywatnych zbiorów.
Także miejscowego różdżkarza i ziołolecznika pana Z., mieszkającego w Starym Puszczykowie, któremu niejeden w mojej małej ojczyźnie zawdzięczał trafne wskazanie miejsca na studnię. Podczas okupacji ten szlachetny człowiek dał schronienie w przybudówce swojego domu moim Dziadkom i nastoletniej wówczas mojej Mamie, z pochodzenia ziemianom wielkopolskim, po wyrzuceniu ich z willi przez Niemców. (Ziemian wielkopolskich jako pierwszych Niemcy wysiedlali z ich domostw, dworków i wysyłali na zatratę). Willę przejęła esesmanka z wilczurem czy nawet dwoma wilczurami, pamiętana przeze mnie z zachowanych zdjęć, pozostawionych przez nią w 1945 r. w popłochu przed zbliżającym się wyzwolicielskim frontem rosyjskim. Te zdjęcia po raz pierwszy oglądałam, gdy miałam 8 lat.
Pan Z. żył jeszcze długo po wojnie, więc miałam okazję go poznać i słuchać rozmów, gdy odwiedzał Dziadków już na powrót władających swoją willą. Tyle że niecałą, bowiem władze tuż po wojnie nakazały Dziadkom ulokowanie repatriantów zza Buga na piętrze willi. Takie nakazowe zasiedlenia zarządzono także innym właścicielom domów. Lecz czy aż na ponad 20 lat bez ponoszenia jakichkolwiek kosztów użytkowania przez wprowadzonych nakazem przesiedleńców i na dodatek z obowiązkiem zakupienia tym ludziom mieszkania? Do tej pory nie mogę pojąć tej faktografii z tkwiącą w niej niesprawiedliwością, jej dotkliwymi skutkami ekonomicznymi i licznymi innymi równie ważnymi dla całej naszej rodziny. I podobnie − dla rodzin innych właścicieli domów, objętych nakazem lokowania przesiedlonych. Byłam wtedy dzieckiem. Poznawałam rzeczywistość i doznawałam jej różnych obliczy.
A też ileż można wynieść wiedzy z opowieści bliskich… Dziadek za młodu podczas pierwszej wojny światowej był przymusowo wcielony do wojska pruskiego, jak inni Polacy-Wielkopolanie w zaborze pruskim, i był na froncie m.in. pod Verdun, gdzie po raz pierwszy Niemcy użyli gazu musztardowego – iperytu. Potem odniósł rany i był zasypany po wybuchu miny. Ocalili go towarzysze niedoli, żołnierze pruskiej armii: Polak wraz ze Ślązakiem − odkopując go ze zwałów ziemi, które go uwięziły, przygniotły i dusiły. Opowiadał o pruskich sanitariuszkach i sanitariuszach czy o organizacji wojska i jak działali żołnierze i ich dowódcy na froncie.
On sam trafił z transportem rannych na leczenie do Kołobrzegu. I co szczególne, z wizytą do leczonych żołnierzy przybył sam cesarz Wilhelm. Rozmawiał z bardzo dobrze mówiącym po niemiecku Dziadkiem (podczas zaboru pruskiego w szkole nauczano po niemiecku, a Dziadek był uczniem szkoły, w której obowiązywał język niemiecki i pisownia gotykiem). Cesarz pytał Dziadka, kim jest i o inne sprawy, dziękował mu za służbę w wojsku pruskim i uścisnął mu rękę, życząc wyzdrowienia i pomyślności. Wiem, że Dziadek bardzo to przeżywał. W Kołobrzegu, jak wspominał, rannych dobrze karmiono, zwłaszcza smacznymi flądrami… I tylko w tym momencie podczas opowiadania się uśmiechał. Gdy wydobrzał, powrócił do swojego rodzinnego gniazda.
Przeżycia z pierwszej wojny światowej utkwiły w jego świadomości głęboko. Sporo lat po drugiej wojnie światowej, już w willi w Puszczykówku, zrywał się ze snu z takim krzykiem, który wyrażać może jedynie rozpaczliwe wołanie w cierpieniu. Śnił setki razy od nowa to, co było dla niego najkoszmarniejsze w tej wojnie − przerażenie zasypanego ziemią po wybuchu miny. Ten krzyk Dziadka w nocy stawiał nas wszystkich na nogi. Babcia uspokajała, a gdy byłam mała, tłumaczyła najpierw, że Dziadkowi tylko coś złego się śniło. Dopiero później poznałam przyczyny i pojęłam fakty z historii. Te sny z krzykiem Dziadka z czasem zdarzały się rzadziej. Miałam jednak tak wiele do myślenia o postawach i przeżyciach ludzi w zaborze pruskim, podczas pierwszej wojny światowej, okupacji i po drugiej wojnie światowej…
Niezwykłym źródłem wiedzy stała się też zawartość skrzyni przedwojennego dziennikarza: polskie czasopisma i polskojęzyczne książki, którą Dziadkowie ocalili, zakopując w ogrodzie, zanim sami zostali wyrzuceni ze swojej willi przez niemieckiego okupanta.
Las podczas okupacji był niemym świadkiem tego, co odsłaniało się później, a też tego, co pozostało nieodkryte − Stefania Pruszyńska
Las podczas okupacji był niemym świadkiem tego, co odsłaniało się później, a też tego, co pozostało nieodkryte. A dowiadywałam się od Dziadków o wielkim znaczeniu lasu podczas okupacji dla jeńców żydowskiego pochodzenia, którzy podejmowali ucieczkę z obozu w Żabikowie, a zwłaszcza od Arthura Greisera, okolicznego niemieckiego okrutnika, rozsiadłego w pałacu w Jeziorach (straconego po wojnie na mocy wyroku).
Uciekinierom żydowskim, ukrywającym się w lesie, Dziadkowie, sami pozbawieni własnego dachu nad głową, pod osłoną nocy stawiali w lesie kociołki z ugotowanymi ziemniakami i cebulą lekko podsmażoną na oleju. Następnego dnia znajdywali je puste, dokładnie wyjedzone do ostatniej drobiny i kropli oleju. Podczas okupacji żywność była reglamentowana. Dziadkowie dzielili się z potrzebującymi pomocy żydowskimi uciekinierami-śmiałkami. A za pomoc żydom według prawa ustanowionego przez niemieckie władze okupacyjne groziła kara śmierci. Nauka historii w tych kontekstach stawała się gorzkim i bolesnym udziałem świadomości moich i kolejnych pokoleń.
Po wyczerpującym dniu maszerowania w lesie senność szybko kleiła oczy, mimo że spuchnięte, obolałe kolana czy większe zranienia upominały się o troskę, a od następnego dnia o odłożenie na jakiś czas pozadomowych planów. Tak też postanawiałam, wiedząc, że to już nie jest tylko wybór. Bywało, że raptem w półśnie, gdy zagorączkowałam, majaczyła mi się pochylona nade mną Babcia z kompresami, a wokół pachniało rumiankiem. Rankiem natomiast Dziadek witał mnie skwapliwie idący z kubkiem mleka z miodem, otulanym troskliwie dłońmi… Ileż w tym było światów… i jakich… I ileż ich w mojej odpowiedzi trwa po dziś dzień… I ta pogoda w twarzach Babci i Dziadka, która mówiła więcej niż potrafi słowo.
A że i na półce uśmiechały się również niepoznane powieści, nowele (po części dopiero w zamiarze zdobycia), a ich autorzy puszczali do mnie oko, miałam przed sobą jeszcze tyle nadspodziewanego: Juliusz Verne, Joseph Conrad (Józef Teodor Konrad Korzeniowski), Karol May, Mark Twain, Jack London, Arkady Fiedler, Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus, Alina i Czesław Centkiewiczowie… Porywał mnie też Samuel Smiles, dotąd czytany tylko wybiórczo z XIX-wiecznych wydań. I na dosłodę odłożony na lepszą chwilę Edmund Niziurski − autor najnowszej nagrody wręczonej mi w szkole razem z uśmiechniętym świadectwem.
Gladiatorzy na podwórkowej arenie. Rzadko pojawiały się sarny. A jeszcze rzadziej zdarzało mi się dostrzec zaskrońce. Te węże lepiej się mają na terenach wilgotnych, podmokłych, przyjeziornych, które bynajmniej nie zachęcają do wędrówek w pojedynkę, czyli bez asekuracji − grząski grunt, liczne zapadłości i nieprzewidywalne inne przeszkody narażają na urazy, a nawet na groźniejsze sytuacje.
Któregoś dnia lipca rówieśnik (12-latek) z Poznania, czyli Poznańczyk (jak go nazwałam) będący w mojej małej ojczyźnie wakacyjnym gościem w domu moich znajomych, położonym w nadwarciańskiej części Puszczykówka, posunął się do schwytania zaskrońca** (a nawet płoszenie tego zwierzęcia jest poważnym naruszeniem jego egzystencji).
Rozemocjonowany, nadjechał rowerem, nakłaniając mnie do szybkich odwiedzin zaproszeniem na coś specjalnego. Zaciekawiona, poszłam, jeszcze nie wiedząc o jego trofeum. A on zamanifestował na podwórku przy świadkach, również dzieciach poznańskich wczasowiczów, zdobytą przez niego wcześniej niż ja specjalną wiedzę o zaskrońcach. A rywalizował ze mną o wszystko, jak często to było w zwyczaju dzieci przyjezdnych z Poznania, przekonanych o swoich przewagach nad miejscowymi tym, co posiadali albo umieli. A zaprosił mnie, by mi, jak sam podkreślał na głos, przedrzeźniając moje naturalne słownictwo przyswojone z lektur naukowych źródeł o świecie flory i fauny − udowodnić wyższość empirii, którą zaraz zamanifestował, od nieingerującej w naturę obserwacji, praktykowanej przeze mnie.
Wpuścił zaskrońca do wody w dużej cynkowej wannie, której goszczący go z krewnymi gospodarze zazwyczaj używali do gromadzenia deszczówki. Pieszczotliwie przedstawiony młodzik zaskrończyk (ok. 80-90 cm lub nawet 100 cm) w wodzie od razu wypiękniał, przybierając wyrazistszy ciemnozielony kolor. Po czym okazał się, ku mojemu zaskoczeniu i zachwytowi, podziwowi wszystkich pochylonych nad wanną − znakomitym pływakiem i nurkiem. Tyle że bardzo niespokojnym. To oczywiste, że znajdując się poza swym siedliskiem, pływał i nurkował samoobronnie, nadaremnie szukając wyjścia z niewoli. Po zakończonym pokazie (manipulacji zwierzęciem) zaskroniec został zaniesiony do lasu w miejsce, z którego został zabrany. Później okazało się, że z zaskrońcami podobnie eksperymentowali inni. Aby mieć wrażenia.
Tymczasem tylko wody jeziorne stanowiły naturalne środowisko płochliwego z natury zaskrońca i stwarzały mu najlepsze warunki do używania przez niego swoich talentów w pływaniu, nurkowaniu i łowieniu. Zobaczenie jego harców z nurkowaniem i zapierających dech scen polowań z połykaniem przez niego żywcem (bez uśmiercania) upolowanych − byłoby obserwacją misterium, bezcenną odsłoną prawdy na żywo o tym zwierzęciu i jego instynktach. Każdy obserwator miałby jednak status potencjalnego intruza. W każdej chwili mogącego zakłócić naturalną sytuację obserwowanego i wywołać wiele negatywnych skutków dla jego życia.
Fiasko etyczne eksperymentu z zaskrońcem, a właściwie li tylko pokazu, który Poznańczyk oparł na sztucznej tezie o wyższości empirii nad praktykowaną przeze mnie obserwacją nieingerującą w naturę, było nieuniknione. Pokaz nie miał cech eksperymentu naukowego − jego organizacja nie była oparta o stosowane przez uprawnionych naukowców kryteria, metody i celowość. A rezultat nie służył dobru nauki ani dobru zwierzęcia. A dobitnie to potwierdził przebieg finału.
Dla dzieci miastowych, jak my, miejscowi, nazywaliśmy wczasowiczów z Grodu Przemysława, las był dżunglą. Nieznaną krainą, w której wszystko się ruszało, chodziło, śpiewało, piszczało, wyskakiwało, podchodziło i czmychało, a niekiedy nawet sosny skrzypiały podczas wietrznej pogody. Komary zadręczały, osy żądliły… Biegały więc te młodsze miastowe z gwałtu rety i płaczem do mamy czy cioci po ocalenie i pocieszenie.
A tu nagle żywy wąż, nie ten na obrazkach. Samym swoim wyglądem jeżył. Nie mogło być inaczej, że gdy nagle się wynurzał, młodsi gwałtownie odskakiwali od wanny. Oni najpewniej za żadne skarby świata nie dotknęliby jego ciała. Poznańczyk jako spełniony łowca i organizator pokazu zaimponował, a tym chłopcom urastał wręcz do rangi herosa. Niewątpliwie udowodnił nam wszystkim, że zaskroniec nie jest wężem groźnym dla człowieka, lecz trudnym do ujarzmienia czy nawet schwytania.
Nadszedł moment przesytu widokiem rozpaczliwej dynamiki pływania, nerwowego wynurzania się i płytkiego nurkowania węża. Bohatera nijak nie można było wyjąć z wody, a miał być odniesiony do lasu. Aby go pochwycić, Poznańczyk wylewał wodę z wanny kubełkami. Przewidywał, że inne rozwiązanie − wylanie wody z wanny przez jej pochylenie − umożliwi wężowi ucieczkę, podczas której mógłby się jako nieproszony gość znaleźć się w ogrodzie sąsiadów. A to już niechybnie wywołałoby niepotrzebny konflikt.
Niepokoiło mnie, jak po tej przerażającej walce w wannie o wolność będzie się bronił. To musiało być dla niego bardzo dotkliwe i wyczerpujące siły przeżycie. Będzie zdeterminowany, spróbuje uciec? A jeśli zacznie się agresywnie bronić, gdy zostanie osaczony? Większość zwierząt broni się użyciem różnych swoistości do odstraszania. Jeśli ta zapowiedź gotowości zwierzęcia do walki nie skutkuje, jego agresja jest nieunikniona. Czy zaskroniec się ukryje? Może gdzieś się zaszyje albo uda martwego, aby odwrócić na moment uwagę polujących na niego i móc zaraz uciec? Ten trik praktykują nawet muchy. Dopiero po przyjściu do domu dowiedziałam się z lektury, że zaskrońce bronią się też wyjątkowo odstręczającą swym zapachem wydzieliną. Nieraz głośno syczą.
Pozostałego na dnie wanny w resztce wody zaskrońca, wijącego się i rzucającego się na wszystkie strony, udało się Poznańczykowi po wielu próbach przymusić do skoku do podstawionej przez niego torby. Po chwili zamknięta na suwak torba aż bębniła od jeszcze gwałtowniejszych uderzeń zwierzęcia. Walczącego już z maksymalną desperacją.
Emocje nas wszystkich sięgnęły zenitu. Wykrzyknęłam do eksperymentującego Poznańczyka, czy wie, co znaczyła i znaczy ta sytuacja dla zaskrońca!? Jeden z chłopców, podobnie jak ja, nie mogąc znieść sygnalizowanych przez zaskrońca cierpień i zmagań, odmówił asystowania eksperymentatorowi w odnoszeniu go do lasu. I przypomniał, niemal krzycząc (powołując się na elementarną argumentację, przekazywaną przez nauczycieli biologii czy poznaną z książek), że w żadnym razie nie powinno się zabierać do domu choćby na krótko żadnego zwierzęcia z jego naturalnego środowiska, gdyż po odniesieniu go z powrotem będzie ono miało obcy dla stada czy jego matki − zapach człowieka. I zostanie odrzucone, a samo nie da rady przeżyć − zginie!
Wtedy zapadła cisza, w której jedynie bębnienie torby od rozpaczliwych skoków, sprężeń i uderzeń zaskrońca nie ustawało. Od tej chwili nad całym zdarzeniem wisiało w powietrzu coś niedobrego, niewypowiedzianego do końca.
Niespodziewany marny, wywołujący silne sygnały dezaprobaty i wątpliwości, efekt eksperymentu ugiął mojego rówieśnika. Na nic się zdała próba rewizji jego sztucznej tezy i formy przeprowadzenia dowodu, w których pominął sytuację zaskrońca, a skoncentrował się tylko na jego umiejętnościach i własnym usilnym dążeniu do zdobycia przez siebie pozycji zwycięzcy i osiągnięcia roli lidera w gromadzie dzieci z Poznania.
Parę dni później w spokojnej już rozmowie z Poznańczykiem uznałam, że pokaz postawił przede wszystkim pytanie, kim może być człowiek wobec przyrody. Mówiłam, że gdyby szukać jakichś porównań i pomyśleć o okrutnej rozrywce starożytnych Rzymian, w której widowiskiem była walka na śmierć i życie przygotowanych do niej ich niewolników − gladiatorów, to analogicznie gladiatorem-rywalem zaskrońca była wola człowieka, czyli jego, Poznańczyka, który był jednocześnie odpowiednikiem starożytnego Rzymianina. Zaskroniec nie miał sobie równego przeciwnika – zaskrońca, był jedynie uzbrojony w swoje instynkty i umiejętności. I nie mógł się mierzyć ani z wolą człowieka, ani z tym, który nią okazywał i nią władał. A wola człowieka była i zawsze będzie nieosiągalna dla jego rozpoznania, niewidzialna. Ani wanna, ani torba nie miały też cech areny starorzymskiego partnerskiego pojedynku. Zaciekawiło go to porównanie. I przyznał, że nadal rozmyśla o tym.
(…) relacja człowieka ze zwierzęciem stawia człowieka jako istotę świadomą przed wieloma dylematami, a nie ma też prostej odpowiedzi na to, czym jest ta relacja dla zwierzęcia − Stefania Pruszyńska
Aby Poznańczykowi przybliżyć swoje postawy i poglądy, podzieliłam się z nim refleksją o tym, że relacja człowieka ze zwierzęciem stawia człowieka jako istotę świadomą przed wieloma dylematami, a nie ma też prostej odpowiedzi na to, czym jest ta relacja dla zwierzęcia.
I opowiedziałam mu o moich przygodach z wczesnego dzieciństwa. Na przyległych do naszego ogrodu polach obsiewanych żytem, łubinem czy seradelą, dopiero po latach zagospodarowanych stawianymi domami przez nowych sąsiadów, pojawiało się mnóstwo ptaków, zwłaszcza dużych: gawrony, wrony, a nawet kruki. Do ogrodu natomiast najczęściej sfruwały wróble, sikory, kosy, nieraz jemiołuszki, dudki, rzadko sójki. Aż tu wczesną jesienią (dojrzewały jabłka, a wyczekiwałam na najulubieńsze − podobne do malinówek, lecz mniejsze i bardziej soczyste i słodkie) − w ogrodzie znaleźliśmy leżącego na boku kruka. Nie mógł wzlecieć ani chodzić, był osłabiony. Pamiętam jego przymglone oczy. Wzięliśmy go do domu. Miał przetrącone skrzydło i nóżkę. Po kilku dniach wydobrzał. Samouzdrawianie w spokoju, cieple, trochę podawanej wody do picia i małych kąsków słoninki wspierały dany mu przez naturę żywot. A gdy tylko się podniósł i zaczął chodzić, trzeba było mu od razu pobytu na dworze. Wyniesiony na podwórko, potruchtał trochę i… wzleciał!
Kolejną przygodę przeżyłam, gdy miałam bodaj 7 lat. Na brzegu lasu zauważyłam bezradnego małego zajączka. Przyglądałam mu się, zdziwiona. − To nie jest królik, ale co on tu robi? Skąd się wziął? − myślałam poruszona jego sytuacją. Nikogo nie było w pobliżu, nie widziałam też, by gdzieś pojawił się większy zając, jego matka. Po dłuższym czasie, stojąc i nadal nadaremnie wyczekując pojawienia się jego matki czy wyjaśnienia nie wiadomo skąd i widząc, że jest słaby, podeszłam blisko. Nie uciekał, siedział skulony. Wzięłam go do swojego beretu. Wtedy trochę się bał, lecz po paru minutach poczuł się błogo i zasnął. Zaniosłam go do domu, martwiąc się, jak postąpić. Miałam srebrzystą kotkę Szarusię, a trzeba było znaleźć jeszcze miejsce dla niego. Sama kotka o tym zdecydowała, gdy zastała go w swoim kartonowym domku. Weszła tam i po oględzinach, nawąchiwaniach bardzo przyjaźnie położyła się obok niego przykucniętego. Potem zajączek spał z nią przytulony do jej futerka. Karmiony, zadbany, był coraz żwawszy i wolno rósł. Zachowywał się jak mały kot. Zbliżał się do mnie siedzącej na krześle i swoimi przednimi łapkami lekko drapał mnie po nogach − sygnalizował, że jest głodny albo upominał się o wzięcie go na kolana. Lubił być głaskany, przytulany. Gdy już trochę podrósł, trudno było mu zapewnić odpowiednią do biegania i skakania przestrzeń. Któregoś dnia zapadło postanowienie, by go zaprowadzić do lasu. Byłam zrozpaczona, przywiązana do niego, kochałam go jak Szarusię. Był także już bardzo przywiązany do mnie i coraz lepiej się rozumieliśmy. Zarzucałam sobie w tym momencie, że choćbym nie wiem jakich cudów dokonywała, to nie było to samo, co mogłaby mu dać jego naturalna przewodniczka w dorosłość − matka. Ciążyła mi myśl o tym, czy zbyt pochopnie nie zabrałam go z lasu do domu. A teraz bałam się, co dalej… Niełatwo mi było w tamtych chwilach. Wiedziałam, że jego domem jest las, natura. Nie mogłam się jednak pogodzić z tym, że ma pójść w ten świat, którego nie zdołał jeszcze poznać. A tam czyhało na niego wiele niebezpieczeństw. Wstępnie miała to być próba, czy poczuje zew natury i pobiegnie w las. I chociaż nie od razu, lecz − pobiegł!
Wysłuchawszy mnie, wakacyjny Poznańczyk, już powoli zaprzyjaźniający się ze mną, nie pozostał mi dłużny. Wyznał, że uwolnienie zaskrońca właściwie nie było triumfem. Słuchałam w napięciu, ciekawa jego opowieści. Już w drodze do lasu wąż coraz rzadziej rzucał się w torbie. Zaniepokoiło go to tak bardzo, że nieco odemknął suwak, aby dać mu pooddychać świeżym powietrzem. Gdy, pokonując ok. 5 kilometrów, doszli na miejsce w okolicach jeziora Góreckiego, a nie było łatwo je znaleźć, zaskroniec już nie dawał znaku życia. Leżał w rozpiętej torbie jak martwy. Mówił, że stali w milczeniu, nie wierząc w to, co widzieli. A on sam zwątpił we wszystko. Aż tu… nagle wąż wysmyknął się i sunął przed siebie. Z radości kibicowali mu: Brawo, mały! A on szybko znikł z pola widzenia. W pobliżu nie było już innych zaskrońców. To dziwiło go i niepokoiło. Wierzył jednak, że dał sobie radę. I z naciskiem dodał, że nigdy tego nie zapomni!
Spędzająca sen z powiek porażka, ku chwale wielu zalet, niezwykłych cech charakteru i inteligencji mojego adwersarza, stała się dla niego od razu bardzo silnym impulsem do uznania wartości szczegółowej wiedzy z książek przyrodniczych i opracowań badaczy, po którą sięgnął w poczuciu bycia nie faire i doznaniu kompromitacji, szukając sposobu naprawy swojego wizerunku i postawy wobec obserwatorów i przyrody. To było światło, które zaprowadziło go po latach na studia i zdecydowało o podjęciu przynoszącej mu sukcesy pracy naukowej w tej dziedzinie.
Na wczesnojesienną nutę. Nad polami unosił się zapach ziemniaków pieczonych w popiele. Stara tradycja, podtrzymywana w ucztowaniu biwakowym i harcerskim, miewała swoich hołdowników. Najczęściej biesiadowali rozważnie w sąsiedztwie lasu − pośrodku pola będącego rolą któregoś z mieszkańców Starego Puszczykowa. Śpiewali i rozmawiali. W zapadającym zmroku resztki światła ledwie rysowały ich sylwetki. To nieznane mi towarzystwo, raczej niepuszczykowskie, zazwyczaj męskie z nielicznymi kobietami, kojarzyłam z działaczami jakichś organizacji. Zwabiali mnie tymi wyczuwalnymi już z daleka aromatami uczty. Urzeczona, i przyznam − łasa na tę inność smakową ziemniaków, lecz też ciekawa tych ludzi, przystawałam dyskretnie nieopodal, pozostając niezauważalną kilkuminutową obserwatorką.
Od lipca do września zbierano w lesie suche szyszki i chrust na podpałkę. To zajęcie zwyczajowo przyjęte, lecz raczej już rzadkie, podejmowano nadal. Wtedy wprawdzie rzadziej parano się nim z motywów ekonomicznych, a często ze względów racjonalnych, okraszonych kapką hipokryzji − tłumaczonych jednoczesnym pożytkiem pozyskiwania z lasu tego, co przydatne w gospodarstwach domowych, i nieczynieniem tym szkód środowisku. Poniekąd słusznie zauważano, że zeschłe i upadłe gałązki, leżące wokół drzew, nie pełnią już pierwotnej roli w środowisku, a są łatwopalne i mogą być pierwszym zarzewiem groźnego dla lasu pożaru. Tego znikomego zbieractwa więc wtedy radykalnie nie zakazywano.
Z jeźdźcami z krain sztuki. Pojawiali się ze sztalugami w pojedynkę. Nie tak często, lecz przybywali. Co mnie natomiast za każdym razem zadziwiało, nie byli napotkanymi na trasach moich wędrówek, lecz znajdywanymi, zwietrzonymi przeze mnie − trafiałam do nich po nieoczekiwanie dla siebie samej zmianie kierunku wędrówki. I oni − artyści o różnych osobowościach, zwyczajach, sposobie bycia i nastawieniach, i ich malowanie było niezwyczajnością w lesie, egzotyką. A byłam ciekawa wszystkiego. Mając już 12 lat, podchodziłam do nich, 3o- czy 40-letnich twórców, pewna, że mnie i moje zainteresowanie sztuką potraktują poważnie. Od razu wyczuwałam i przekonywałam się później, który z nich jest z ducha prawdziwie wielkim artystą i dobrym człowiekiem. Tylko nieliczni z nich mieli to coś, co początkowo odsłaniało się niezwykle krucho, a było do odkrycia i takim się okazywało: indywidualizm, idee, ciekawy warsztat, wiedza, inteligencja, wielość zainteresowań, literackie umiejętności i zwyczaje w mowie i piśmie, pracowitość, skromność, ponadprzeciętna wrażliwość, empatia i kultura osobista.
Skupiali się na wybranych częściach lasu z imponującymi dorodnymi sosnami czy na przykład − łąką porośniętą zagajnikiem z młodymi sosnami, widoczną z jednego z okolicznych, a moich ulubionych pagórków, zwanego Glofem (śnieżną zimą − rajem dla saneczkarzy i narciarzy, a latem − panoramą widokową na pola, zagajnik u podnóża i domy z pobliża). Nie interesowało ich zobrazowanie rachitycznych ani okaleczonych sosen, a pytałam o to, wskazując, że są naturalnym i ciekawym plastycznie świadectwem mocy i niemocy przyrody. Wyjaśniali, że ich wybór wynika z pragnienia odsłony symboli sił witalnych i zdrowia lasu − drzew najbardziej okazałych i pejzaży wzrastania młodych. Niektórzy jednak bardzo żywo reagowali na moje sugestie-pytania o drzewa niedorodne lub powalone żywiołami natury, rozważali moje propozycje pejzaży z dzikością, splątaniem zdrowia z ułomnością w przyrodzie. Znałam wiele takich dzikich miejsc.
Wszyscy lubili, gdy z zaciekawieniem śledziłam każdy ich ruch pędzlem i spontanicznie reagowałam na powstającą wizję. W tym klimacie od słowa do słowa i reakcji na wizualne realizacje rozwijały się rozmowy, osiągając obustronną żywiołowość. Przechodzący obok wczasowicze czy znajomi mieszkańcy Puszczykówka podchodzili, często zatrzymywali się na kilka minut, by zerknąć na malunek i zamienić kilka słów. Dopóki obraz był w toku, powracali. Niektórzy zamawiali obrazy albo zamierzali kupić gotowe. I tak o artyście malującym w lesie powoli rozchodziły się wieści.
Dowiadywałam się od każdego z nich o różnych ważnych w malarstwie szczegółach. Byłam i samym powstawaniem obrazów, i rozmowami tak pochłonięta, zafascynowana, że trudno byłoby mnie odwieść od obserwacji i zgłębiania tajników, które mi powierzali. A malowali wrażliwie a z rozmachem, smakiem i polotem. Każdy we własnym stylu. A co najbardziej mnie cieszyło − mieliśmy wspólność idei związanych z przyrodą, jej celowym obrazowaniem na wszelkie sposoby − jako misją dla zachowania jej jako skarbu. I tak oto moje ulubione siostry leśne: sosny i brzozy doczekały się portretów.
Po oddech w słońcu i żywicy. W tamtych latach w Puszczykówku, szczycącym się marką podpoznańskiego kurortu, roiło się w miesiące wakacyjne od przyjezdnych z Poznania i wczasowiczów, zwanych letnikami. Jedni wypoczywali w ogrodach lub w lesie na kocach, leżakach czy w hamakach. Inni spacerowali, a jeszcze inni wyruszali podobnie jak miejscowi − albo na dziką plażę nad Wartą (niestety, wówczas było to co najmniej wątpliwej czystości i niestrzeżone kąpielisko), albo nad Jezioro Góreckie lub na jagody, poziomki, maliny, jeżyny czy grzyby.
Run na jagody w lipcu był spory, aż zaczął niepokoić skalą i skutkami. Nieumiejętne i zachłanne praktyki, gdy niszcząc listowie i gałązki, używano grzebieni do sczesywania tych owoców, by szybko napełnić nimi dzbanki, koszyki czy słoiki, i zadeptywanie krzewinek − pozostawiały smutne pobojowisko. O coraz większym przetrzebieniu cennych jagodowych siedlisk można się było przekonać, stwierdzając rok po roku ich zanikanie.
Gdy słodki sen zakłóca gorzka pigułka z dookolnej rzeczywistości, sens ma jedynie szukanie drabiny do świata wartości do ocalenia − Stefania Pruszyńska
Oprócz letników wzmacniających swoje zdrowie pobytem na świeżym powietrzu i przybyszów nawiedzających krewnych czy znajomych, pojawiał się w lesie niejeden odmieniec − jednodniowy turysta, który wjeżdżał do lasu autem i tuż przy zacumowanym wśród sosen pojeździe rozkładał koc lub foteliki czy leżaki i stolik, włączał na cały regulator radio tranzystorowe. I tak ucztował, zażywając pospołu z towarzyszącymi mu osobami, niekiedy dziećmi, relaksu na nową modłę. Niektórzy porzucali w pobliskich krzakach czy zagajniku stos śmieci. Często walały się na trawie butelki po wódce czy winie albo piwie, co budziło grozę, gdy pomyśleć, że po takim pikniku ci ludzie zasiadali za kierownicą, by powrócić do swoich domów.
Te dzikie obyczaje znajdywały przez wiele sezonów naśladowców mających za nic skarby lasu i ludzi, którzy je cenili. Pozostawiali po sobie przede wszystkim zgorszenie, zdumienie, oburzenie i bezsilny żal. Nierzadko prowokowali potężne awantury. A takie okoliczności wywoływały frustrację i zniechęcenie nawet najgorętszych miłośników puszczykowskiego wczasowiska, często całych trzypokoleniowych rodzin i najliczniejszych pośród nich osób ze starszych pokoleń.
Pośród cieni historii i świateł pamięci o bezimiennych. Moje piesze wyprawy wymagały oprócz naturalnej − wyjątkowej uważności. W lesie można było natknąć się jeszcze, mimo upływu wielu lat od wojny, na niewypały. Drugim rodzajem zagrożeń były sidła zakładane przez kłusowników. Inne zaskakujące zdarzenia potwierdzały również, że ostrożność, rozwaga, uważność, wiedza i różne umiejętności są tym rodzajem rynsztunku, bez którego nie sposób uniknąć znalezienia się w matni czy zdecydować o właściwym rozwiązaniu trudnej sytuacji.
Jeden z leśnych duktów prowadzących do Jezior skrywał kolejną tajemnicę historii. Zatrzymywałam się tam przy skromnych mogiłach kosynierów miłosławskich, o których jednak pamiętano − ilekroć tam przybywałam, tylekroć zastawałam zeschłe lub świeże kwiaty. To świadectwo pochylenia się w szacunku nad nimi, dzielnymi Wielkopolanami, którzy oddali swoje życie w zrywie wolnościowym, podtrzymywało wiarę w żywego ducha okolicznych mieszkańców, turystów i moich rówieśnych.
We Wszystkich Świętych − 1 listopada mogiły rozświetlały się lampionami i barwiły kwiatami przynoszonymi przez co wrażliwszych na los mających ostatnie kwatery ziemstwa w oddali od swoich bliskich. Wiem i sama się przekonywałam o tym kilka dni później, gdy nie było mi dane uczestniczyć w nawiedzeniu tych mogił w uznany tradycją dzień, że moje koleżeństwo − uczniowie czy harcerze w ramach akcji organizowanych m.in. przez działaczy ZHP i nauczycieli obu miejscowych szkół: nr 1 w Puszczykowie i nr 2 w Puszczykówku jak co rok zadali sobie trud, aby dać wyraz zbiorowej pamięci o spoczywających pośród sosen bezimiennych bohaterach.
Pamiętajmy o ogrodach… Z urody parków i ogrodów mimowolnie szepczą gusty i starania ogrodników. Ogród z mojej małej ojczyzny przy willi-domu rodzinnym zatrzymał się w zegarach dzieciństwa i młodości. Zarasta nostalgią jak druga moja ulubiona kraina dzieciństwa − park, który sadzili w swojej posiadłości Deierlingowie tuż przy pałacu adaptowanym po wojnie na budynek pierwszego etapu edukacji szkolnej dzieci z moich pokoleń.
Moją małą ojczyznę, czerpiącą oddech z leśnych przestrzeni Wielkopolskiego Parku Narodowego, niezmiennie i od zawsze barwiły ogrody urządzane zarówno przy licznych przedwojennych willach, mających właścicieli najczęściej wywodzących się z wielkopolskiego ziemiaństwa, elit intelektualnych i artystycznych, jak i w mniejszych przestrzeniach dokoła skromniejszych domostw. Przybywało wiele nowych enklaw zieleni i florystyki − otaczających coraz częściej nowe domy bez architektonicznych dekoracji, budowanych przeważnie z pustaków, a dopiero później − tych w stylach rezydencji.
Niektórych ogrodów i domów już nie ma. Ogrody odchodzą wraz z ich ogrodnikami. Zamożność i nowe pokolenia szybko burzą stare i zastępują je nowym. Przyroda, wierna swej misji − trwa. Pod czułym okiem nowych ogrodników cieszy urodą i obfitością.
Do dębowych i piaskowych oaz. Docierałam do kolejnych krain. Długo korciła mnie dalsza okolica nad Wartą z wielowiekowymi rogalińskimi dębami, hołubionymi i opiewanymi przez znanego w Polsce i za granicą mieszkańca Puszczykówka − działacza niepodległościowego i przedsiębiorcy, powstańca wielkopolskiego, pisarza, przyrodnika i podróżnika Arkadego Fiedlera, seniora (ur. 28.11.1894, zm. 7.03.1985 r.), ojca Marka Fiedlera i Arkadego Radosława Fiedlera, dziedziców i kontynuatorów rodzinnych tradycji pisarskich, patriotycznych, wolnościowych i podróżniczych, prowadzących utworzone w 1974 r. Muzeum Pracownię Literacką Arkadego Fiedlera w Puszczykowie.
Nie przeoczyłam w wędrówkach również dziwoląga z innej bajki: żwirowni w Starym Puszczykowie − miejscowej naziemnej kopalni żwiru. Dobywano ten zapotrzebowany do budowy domów kruszec budowlany z podnóża pagórka przy ul. Jarosławskiej, co sprawiło, że wraz z latami nieustannej eksploatacji traciło ono coraz więcej swego bogactwa i stawało się niebezpieczne dla podkopywaczy.
Coraz częściej podchwytywałam z zasłyszanych przekazów i rozmów miejscową sensację o kolejnym zasypaniu wydobywców tego surowca po urwaniu się żwirowiska. Żwirownia w końcu została zamknięta dla swobodnie dotąd z niej czerpiących piaskowe runo, co odczytałam z postawionego przed urwanym zboczem, zagradzającego dostęp płotka i tablicy ostrzegawczej.
Z refleksją. Nie takiej swobody poznawczej i przestrzeni do myślenia, jakiej mi dane było zażywać w mojej małej ojczyźnie, doświadczają współcześnie żyjące młode pokolenia − wtopione w wolnym czasie po zajęciach szkolnych w smartfony, tablety, komputery. A wiem, że nastolatki także czytają moją gazetę. Z myślą zwłaszcza o nich pokrótce przybliżyłam treści niektórych moich doświadczeń i poszukiwań w dzieciństwie.
W następnych latach stanowiły one źródło coraz to nowszych dociekań, przemyśleń i pełniejszych odpowiedzi. I wprawdzie przyszło mi obserwować, delektować się i rozmyślać pośród żywej przyrody nie bez otarcia się o zło czynione przez nieznanych ludzi naturze i nie bez narażania się na zagrożenia, jednak wiem, że to dobra droga do samodzielnego, indywidualnego i wypływającego z najgłębszych motywacji zdobywania bezcennych skarbów − wiedzy w naturalnych warunkach.
Opisywane przeze mnie sytuacje i zwyczaje z czasów dzieciństwa, zwłaszcza związane z przebywaniem w Wielkopolskim Parku Narodowym, podlegają znowelizowanym regulacjom prawnym. Aby przybliżyć Państwu informacje o tym, jak można korzystać z tego dobra, którym jest Wielkopolski Park Narodowy, udostępniam do lektury aktualnie obowiązujące Zarządzenie nr 6 Dyrektora Wielkopolskiego Parku Narodowego − w dokumencie PDF pobranym ze strony źródłowej WPN https://wpn.gov.pl/regulamin
Móc samodzielnie odkrywać naturę, poznawać jej właściwości i konfrontować swoje wnioski z wiedzą w edukacji szkolnej i ze źródeł z własnego wyboru, np. publikacji naukowych, znaczy zmierzać do pełni świadomości o niezliczonych aspektach życia. Znaczy też wyostrzać zdolności do odkryć, snucia własnych wizji, stawiania nowych drogowskazów czy osiągania realizacji bliskich innym własnym predylekcjom. Nieodzowne jest równoległe sięganie po literaturę piękną, poezję i sztukę.
Środowisko naturalne we współczesności stawia nowe wyzwania i wymaga ponadprzeciętnych kompetencji − adekwatnie do rosnących potrzeb jego ochrony. Pamiętajmy też o postaciach, które dla wspólnego dobra i natury popchnęły świat do przodu. To świat, w którym dominuje antropocentryzm, choć już większą wagę przywiązuje się do natury − z jej przyrodą. Naukowcy coraz silniej podnoszą głos za postrzeganiem natury nie li tylko jako tła istnienia rodzaju ludzkiego.
Stefania Pruszyńska
(Tekst aktualizowany).
Przypisy___________________________________________________________________
* Obecnie działają pod szyldem i na rzecz Wielkopolskiego Parku Narodowego aktywiści wolontariatu. A mają oni już sporo osiągnięć, z których sami akcentują najliczniejsze akcje sadzenia drzew. Droga miłośników przyrody do podjęcia misji wolontariuszki czy wolontariusza WPN jest otwarta − wystarczy zgłosić się do koordynującej tę działalność i złożyć wniosek, poznać regulamin. Wszystkie potrzebne informacje i dane kontaktowe można znaleźć na internetowej stronie Wielkopolskiego Parku Narodowego.
** Zaskrońce są objęte ochroną gatunkową. To niezwykle pożyteczne zwierzęta, cenione za przywracanie i utrzymanie równowagi ekosystemu, karmiące się małymi rybami, często żabami, ropuchami i szybko mnożącymi się małymi gryzoniami, szkodnikami: myszami i nornicami. Są drapieżnikami, lecz niegroźnymi dla człowieka niejadowitymi wężami. Płochliwe, uciekają przed człowiekiem, wyczuwając jego bliskość. Często mylone ze żmijami, wzbudzając lęk i panikę swoim pojawieniem się w miastach czy w pobliżu domostw − są bezmyślnie uśmiercane. Tymczasem ochrona tych zwierząt wiąże się z zakazem ich zabijania i przetrzymywania.
Zaskrońca można rozpoznać po charakterystycznych dwóch żółtych łukowatych plamach symetrycznie położonych w tylnej części głowy − za skroniami. Żmija ma bardziej masywną budowę ciała, a głowę wyraźniej zarysowaną i w kształcie trójkąta. Zaskrońca od żmii można odróżnić także po kształcie źrenic. Zaskroniec ma okrągłe źrenice, natomiast żmija − pionowe.
Znana żmija zygzakowata ma najczęściej widoczne zygzaki ułożone wzdłuż ciała w tzw. wstęgę kainową. Jej ciało zwęża się w kierunku głowy tak, że na głowie łuski wstęgi kainowej są zredukowane i mogą być ułożone w jedną z liter: X, Y lub V.
A tutaj dla Państwa, Drodzy P.T. Czytelnicy, nadzwyczajny dodatek − o „Motylu z empatią” z poznańskiego parku, którego docuciłam… i druga − o artyście i melomanie wróbelku Ani Szwak
Motyl z empatią
O wróbelku artyście i melomanie w rozmowie z Anią Szwak – Stefania Pruszyńska