W naturze znajdywałam już od dzieciństwa ten rodzaj śpiewnej ciszy, która znamionuje wielkie harmonie sprzyjające uwalnianiu się od narzucanych schematów myślenia i zgiełku z musztrą codzienności. Harmonie te od razu instynktownie uznałam za przyjazne odkrywaniu podziwianych tajemnic geniuszu Stwórcy i narastaniu poczucia więzi z fascynującym królestwem przyrody, jej bogactwem gatunków flory i fauny, zmienną dobową aurą pulsu słońca w kolorycie pejzaży i jej mową o porach roku.
Las koił woniami żywicznymi powietrza i specyficznymi aromatami kwitnących sezonowo roślin, a też innymi nutami, cięższymi i mdłymi albo rześkimi tuż po deszczu. A zimą tchnął intensywnym zapachem śniegu. Przenikliwością nieskazitelnej czystości i mroźnej świeżości.
Jakże nikczemną sztukę uprawiałby piewca dramatu drwali nadaremnie poszukujących lasu − Stefania Pruszyńska
W świątyni natury. Od zarania malowniczy Wielkopolski Park Narodowy, pełen ptasiej muzyki, wiewiórek z piskiem hasających dziarsko po pniach sosen i zapracowanych w kuciu dzięciołów, lekarzy drzew, uważałam za królestwo i zarazem świątynię natury. Ta rozległa kraina, rozpostarta na polodowcowej morenowej rzeźbie terenu z jeziorami rynnowymi i wzgórzami, była dla mnie, mojego myślenia, skarbcem skrywającym niezliczone odpowiedzi. Dominujące w niej strzeliste sosny pamiętały czasy przedwojnia. Młodsze dorastały w laskach, a najmłodsze, nasadzane po wojnie z brzózkami, często samosiejkami − w zagajnikach zakładanych między starodrzewem.
Gdzie strumyk płynął z wolna… W głębi lasu, w trudno dostępnej gęstwinie, odkrywałam gdzieniegdzie zachowane bajorka (pojniki) i pojawiające się przy nich dziki. W najbliższej okolicy, w pradolinie Warty, na obrzeżach Starego Puszczykowa w okolicach tzw. zameczku (dom ze stylizacją zamkową przy szosie poznańsko-mosińskiej), między pagórkiem o piaszczystym urwisku a najwyższym w okolicy pagórkiem o łagodnym zboczu i wieżą triangulacyjną na wierzchołku − sączył z głębi swoje źródlane wody leniwy strumyk, zwany też źródełkiem.
A po pradawnym zlewisku rzeki pozostał mały staw za przycmentarnym laskiem, blisko willi, wówczas siedziby dyrekcji i dyrektora Wielkopolskiego Parku Narodowego. W deszczowe lata i po wyjątkowo śnieżnej zimie jego wody wzbierały, a w okresach suszy opadały. Niejedno z nas przyciągały kumkające i rechoczące czerwcowymi wieczorami zadomowione w nim żaby i pojawiające się nad jego tonią ważki. A ukryte w nim małe karasie wyzwalały nie tylko ciekawość. Przekonałam się, że nawet dziecko, posługując się celową, przenikliwą obserwacją, instynktami, intuicją i inteligencją, potrafi z różnych istotnych motywów zręcznie łowić sposobem, choćby patykiem. I być wdzięczne tym istotom i Stwórcy za pożytek z ich żywota na talerzu − dar, który rozsiewał wokół jedyny taki aromat, miał wyborny smak i przede wszystkim sycił.
Pobliski strumyk-źródełko − mekka udręczonych upałem. Koił chłodem, szeptem i pluskiem na kamykach. Odwieczne moce natury toczyły ze sobą dialogi. Rytualne w łagodności i pokorze, obdarowywały nimi przybyłych z innych konstelacji natury z własnymi rytuałami. Bywałam tam najczęściej uciekinierką od dławiących i męczących dysharmonii. Tylko niekiedy nad strumyk zachodziłam na zaproszenie spragnionych wytchnienia i mocy wspólnoty. Starsi delektowali się wyciszeniem i snuciem opowieści. A my, ledwo co dostąpiwszy przywilejów stąpania po ziemi i zaprzyjaźnienia się w ławach szkolnych, oddawaliśmy się słuchaniu, beztroskiemu śpiewaniu i dzikim tańcom na boso w strumieniu. Świeże powietrze pobudzało apetyty, zaspokajane jak za dotknięciem różdżki na życzenie stoliczku nakryj się − piętrowymi kanapkami, czekoladowymi smakołykami, ciastami pachnącymi wanilią, sezonowymi owocami prosto z drzew: jędrnymi i soczystymi papierówkami, czereśniami, wiśniami, a też z ogrodowych plantacji: truskawkami, porzeczkami, agrestem… i morzem orzeźwiających wieloowocowych lemoniad.
Z jaskółkami, motylami… Do terytorium uznanego przeze mnie za królestwo należały również okoliczne łąki i pola w Starym Puszczykowie czy przy szosie do Jezior. Nad nimi, złocącymi się wczesnym latem łubinami i zieleniącymi się uprawami ziemniaków czy saradelą, a w lipcu − dojrzewającymi zbożami, śpiewały skowronki, a tańczyły żartobliwie i towarzysko usposobione a liczne wówczas akrobatki jaskółki. Zmieniały one nagle swój tor lotu, by raz zbliżając się dziwnie blisko głowy, a raz na chwilę odfruwając, z niebywałym wdziękiem powtarzać w nieskończoność te wesołe i przyjazne wolty. Jaskółczy balet najpierw mnie zadziwiał. Zastanawiałam się, co jaskółki nim sygnalizowały, a wiedziałam, że mądrość ludowa uznawała ich niski lot nad ziemią za zapowiedź deszczu czy burzy. Jednak one krążyły nad głową i wokół mnie. Ogarniała mnie wtedy wręcz niepojęta radość.
W trawach najulubieńsi koncertmistrze − świerszcze głosiły swoimi radosnymi kompozycjami urodę życia. Rozsiadłe zaś na kwieciu polnych piękniś trzmiele dobywały słodycz i donośnie przemawiały basami. Pszczoły raz pobzykiwały, raz cichły. Krzątająca się za nektarami umuzykalniona gromada o ambicjach orkiestry, tworzona ad hoc przez dziesiątki gatunków uskrzydleńców, rozniecała z licznych partytur a to niby-kakofonię, a to polifonię.
Do łąkowej arystokracji artystycznej dołączały jak zjawy wielobarwne motyle: od popularnych cytrynków, bielinków kapustników i przedstawicielstw wielu innych motylich rodów − aż po szczycące się finezją mozaiki ubarwień unikatowe duże pazie królowej czy najrzadsze: pazie żeglarze.
A najbardziej zadziwiały fruczaki gołąbki, właściwie ćmy migrantki, przyfruwające do Polski i odfruwające do sąsiednich krajów, by powrócić w następnym cyklu. Aktywne w dzień, zbierały nektar długą ssawką w pozycji mistrzów awiakrobacji kolibrów − wisząc nad kwiatami i trzepocząc skrzydłami. W naszym kraju popularność zdobyło nadane im imię: polskie kolibry, mimo że nie są ptakami, a ich podobieństwo do kolibrów jest raczej znikome. A co szczególne, fruczaki gołąbki potrafią przyćmić nie tylko inne ćmie rody, lecz też niejeden pośród licznych rodów niepokrewnej awifauny − pokonywaniem w ciągu godziny 50 kilometrów. I bezcennością swego rodu dla ekosystemu − zapylaniem 70 procent roślin na świecie.
Motyle uznawałam zawsze za wyjątkowe istoty. Ich delikatność, kruchość, cud przepoczwarzania się i rytualna wolność − rozbudzają najsubtelniejsze drgnienia ludzkiej duszy. Wprawdzie w Biblii nie znalazłam o nich żadnej wzmianki, lecz w chrześcijaństwie są one uznawane za symbol ludzkiego życia i jego odrodzenia.
Na ziemi łąkowej, często spękanej od spiekoty, pośród wyschłych i obok żywych traw, niezliczonych gatunków flory, smykały zwinne jaszczurki albo wygrzewały się w słońcu po nocnym chłodzie i deszczu. Napotykałam przemykające salamandry i myszy polne, opieszałe małe zielone, szare czy beżowe żabki i mnóstwo różnie ubarwionych, często drepczących żuków. Łąka aż kipiała energią tych wszystkich istot.
Tajemniczy tancerze−choreografowie. Ich czarne sylwetki na tle wieczornego nieba wybierały co chwila nowe trajektorie przelotów. Ciszę przeszywały krótkie przenikliwe piski, znamionując zaszyfrowaną komunikację − system sygnałów ostrzegawczych i echolokacji.
Już niebiańska cytra rozsnuwa tiule i szeptem układa światło w źrenicach nocy − Stefania Pruszyńska, fragm. wiersza bez tytułu
Śmigające nietoperze tańczyły według własnych instynktownych choreografii, choć zdawałoby się chaotycznie. Natura obdarowała je hojnie tajemniczymi talentami. Nieprawdą jest, że są ślepe − doskonale widzą, lecz ich łowy małych owadów wymagają precyzyjnych namiarów. Umożliwia je niezwykłe instrumentarium będące wyposażeniem słuchu − największej ich potęgi. Z lotów tych zwierząt można odczytać niewidzialne dla nas przeloty ich jadłodajni. Na wieczorne gonitwy wzrokowe za nietoperzami kusiłam się dla urozmaicenia swoich obserwacji. A urywałam je dopiero wtedy, gdy swoim nagłym zniknięciem dawały znać o zakończeniu łowów w okolicy. Za każdym razem rozczarowana przerwanym spektaklem. Niedosyt łagodziły ćmy zrywające się z łąk i pni drzew − do błysku latarki, mojej przewodniczki w drodze do domu.
Oko w oko. Ożywienie na łąkach wzbierało krzątaniną od świtu. Nieraz pokicał w pobliżu zając, który często stawał słupka. W tej pozie polnego detektywa był i zabawny, i intrygujący. Sama zaś, aby go nie spłoszyć i nie uronić nic z jego bliskiej obecności, pozostawałam nieruchoma jak rzeźba, niemal nie oddychając. Gdy często pojawiałam się w tych samych miejscach, chyba mnie ten znajomy już szarak zaczął nawet uznawać za jakąś krewniaczkę, bowiem ani mu w główce było uciekać czy rezygnować z chwil postoju 2 metry ode mnie. Cieszył mnie taki obrót spraw − najprawdopodobniej wyczuwał i uznawał za nie do podważenia moje intencje pełne najintensywniejszych dobrych emocji. To domniemanie prowadziło mnie do uzyskiwania coraz większej pewności o możliwościach zaistnienia niewidzialnego dialogu-porozumienia. Wcale nie tak powierzchownego, jak wskazywałoby poznawane doświadczenie zawodowo zajmujących się opieką nad dzikimi zwierzętami czy ich leczeniem albo tresurą cyrkową.
Zające nie zbliżały się jednak tak blisko jak jaskółki. Zazwyczaj zachowywały dystans, a zaniepokojone − rwały przed siebie jak szalone. A to znak, że były zdrowe.
UWAGA! Dzikie zwierzę chore na wściekliznę zachowuje się inaczej − nie ucieka od człowieka, pozwala się zbliżyć, często jest wyraźnie słabe, może mieć ślinotok. Trzeba to wiedzieć, nie zbliżać się do tego zwierzęcia, nie dotykać go ani nie próbować czymkolwiek karmić. Równie dobrze inne chore zwierzę może być agresywne, atakować człowieka. Aktualnie o każdym dziwnie zachowującym się zwierzęciu, mającym objawy, które mogą wskazywać na wściekliznę, należy jak najszybciej powiadomić Lekarza Powiatowego lub służby weterynaryjne. Zgłoszone zwierzę będzie wyizolowane i poddane obserwacji w specjalnych warunkach. Tak więc każdy z nas może mieć udział w zapobieganiu rozprzestrzeniania się tej bardzo groźnej dla życia ludzi i zwierząt choroby.
Na pokusę. Kto, mając okazję, zrezygnowałby z wypraw na jagody, poziomki, leśny agrest, jeżyny, maliny. Również po myśli zbieraczy ziół i kwiatostanów były: młode pokrzywy, szczaw, babka, płatki dzikiej róży, biało-kremowe kiście słodko pachnących akacji (robinii akacjowych) czy parasolki kremowego kwiecia czarnego bzu, upajającego swoimi miodowymi aromatami (zwanego w regionie Wielkopolski hyczką lub hyćką). Co ciekawe, moje kilkuletnie obserwacje dowiodły, że kwitnienie akacji (robinii akacjowych) w lesie czy innych drzew i krzewów następowało nieco później niż tych pozaleśnych. I trwało dłużej.
Cierpliwość smakoszy grzybów wypatrujących ich wysypu niejednokrotnie były wystawiane na próbę. Wszelkie zdobywcze zamiary rychło zamieniały się w czcze rojenia, kiedy do głosu dochodziły kaprysy i złośliwości aury. Wiało chłodem, a z gęstych i przetaczających się często burzowych chmur lało jak z cebra. Deszczowy scenariusz, niemiłosiernie powtarzany, potrafił całemu latu skroić szaty ni to wczesnej, ni to późnej jesieni. Kolejny sezon za to pławił się w atrybutach klimatu z egzotycznych regionów globu. Słońce zdawało się wówczas odpracowywać swoją niedokonaną poprzedniego roku misję i nie zamierzało ronić swych bieżących mocy za jakimikolwiek chmurami. Królowały upały i susza. Anomalie pogodowe, szczególnie te długotrwałe, niczego dobrego nie wróżyły plonom nie tylko leśnym, choć las wraz ze wszystkimi zamieszkującymi w nim istotami łatwiej i łagodniej znosił ekstremalne zjawiska niż rośliny i zwierzęta na odkrytych polach.
Dylematy z leśnej chaty. Wakacyjne dla nas zegary zbiegały i zbiegają się z zegarami natury, w których w tym czasie ptakom przybywa piskląt. W okresie lęgowym poszczególnych gatunków ptasich jestestw nietrudno zauważyć, że milkną ich trele z okresu godowego. Ptasi rodzice są zajęci wysiadywaniem jaj i chronieniem ich przed zagrożeniami, a wkrótce wykazują się niezwykłą aktywnością w zdobywaniu pożywienia dla swego potomstwa i dbaniu o jego bezpieczeństwo. Nie bez powodu ich czujność jest wzmożona do najwyższego stopnia − na nieopierzone pisklaki ostrzą swoje zęby liczne drapieżniki, z którymi bardzo trudno wygrać zwłaszcza małym gabarytowo gatunkom ptaków. A też człowiek niekiedy bezceremonialnie zakłóca im stroskany i pełen trudów żywot swoim celowym szkodnictwem czy nieprzemyślanym zachowaniem.
Nie każdy ma wolę rozwijania w sobie i pogłębiania zasad etyki. Podczas peregrynacji po obszarach natury tymczasem jej stan w postawach i myśleniu są nieustannie poddawane różnym niełatwym próbom. Natura uczy empatii − Stefania Pruszyńska
Intensywny tryb życia natury, zawsze tajemny, wymaga jednak od obserwatora większej cierpliwości i dyscypliny, gdy skupia się na zwierzętach ukrytych w norach albo pająkach czatujących na zbłąkane ofiary w misternie utkanych sieciach.
Nie każdy ma wolę rozwijania w sobie i pogłębiania zasad etyki. Podczas peregrynacji po obszarach natury tymczasem jej stan w postawach i myśleniu są nieustannie poddawane różnym niełatwym próbom. Natura uczy empatii.
Pająki nie ustawały i nigdy nie ustają w swych pracach naprawczych uszkodzonych sieci, choć krótko zerkając na nie, można by odnieść wrażenie, że trwają wyłącznie w pozie myśliwych. To jeden z wniosków z dłuższej koncentracji na niezwykle frapującym sposobie bycia tego zwierzęcia, które często wywołuje nieprzyjazne odruchy i negatywne emocje. A wystarczy chwila nieuwagi, by być niszczycielem jego pracy i zarazem sprawcą niechcianej sytuacji, w której niedostrzeżony pająk wraz z jego zerwaną siecią nagle zagości na włosach czy rękach.
A czym jest postanowienie dokładnego poznania organizacji i zwyczajów mnogich społeczności mrówek zasiedlających kopce, wie tylko ten, kto w nim wytrwał. Mając odpowiednie ubranie, można lepiej sobie poradzić ze wszędobylstwem tych stworzeń. Mrówki, obdarowane niesłychaną ciekawskością i uspołecznieniem, drepcząc wytrwale na malutkich nóżkach, bardzo szybko dają znać o sobie na butach. Nie przecisną się jednak przez szczelny materiał spodni ani grube tworzywo cholewek. Na nic się nie zdadzą ich usilne próby znalezienia jakiegokolwiek otworu − nie pohasają po różnych zakamarkach ciała, nie pokąsają. Jednakże trzeba się liczyć z tym, że ich żywioły wędrówkowe nie wygasają po lada jakim niepowodzeniu. Nie trzeba wieków, by doczekać ich triumfu, gdy wspinaczką na wzór himalaistek osiągną czub kaptura. Pozostawić im sen o potędze albo go urwać − oto jest pytanie. Tak czy owak nietrudno niechcący niejedną z nich skrzywdzić.
W wołaniu na puszczy. Wiele godzin spędziłam na podglądaniu różnych rytuałów i ustalaniu tego, co w nich jest powszechną regułą danego gatunku, a co odstępstwem od niej. Niejeden dramat zwierząt mnie strwożył. I niejedno napotkane zwierzę wymagało pomocy czy interwencji znawcy. Niejedne też ściśle chronione rośliny znikały z lasu wraz z ich grabieżcami.
Grzeczna uwaga i przekazana informacja dobrze rokowały na przyszłość, gdy zawstydzały i poruszały sumienia co wrażliwszych łowców niezwykłości przyrodniczych. Skądinąd zachwyconych pięknością okazów i dumnych z ich posiadania, lecz − jak zapewniali − nieświadomych zakazu ich zrywania. Tacy odchodzili w zakłopotaniu, skruszeni, niosąc skradzione naturze może ostatnie i ledwo już żywe rośliny, skazane na rychłą poniewierkę, gdy zasuszone znudzą się jako dekoracja i chwilowa atrakcja. Ogromną pokusę stwarzała wtedy oryginalność urody dziewięćsiłów. A że nie było tajemnicą, iż groziło im całkowite wyginięcie, trudno było mi pojąć bezmiar braku zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Tym nielegalnym trofeum ich mnożący się zdobywcy, zatwardziali w instynktach rzezimieszków, zdobili swoje domy bądź ubogacali snobistyczne zbiory kolekcjonerskie. Kolekcjoner z prawdziwego zdarzenia, pasjonat-miłośnik przyrody respektowałby prawo i wybierałby alternatywne fotografowanie, dokumentowanie filmami czy opisami ginących lub narażonych na wyginięcie gatunków i ich siedlisk.
A jak znaleźć w samym sercu lasu leśnika czy kogokolwiek, gdy potrzebna jest jego interwencja, decyzja albo pomoc na przykład zwierzęciu w poważnych opałach? W gęstwinach nie miałam na co liczyć, gdy na prostej drodze nie spotkałam ani żywej duszy. Samo wskazanie miejsca nagle napotkanego poranionego czy uwięzionego w pułapce zwierzęcia stanowiło nie lada wyzwanie, bo o telefonii komórkowej wtedy nikomu się nawet jeszcze nie śniło. Najpierw oceniałam, czy mogę od razu pomóc zwierzęciu np. podniesieniem przygniatającej go przeszkody albo uwolnić je ze splątania czy sideł. (Raz pień drzewa, który obsunął się ze stosu ściętych przez drwali drzew, spadł na małego borsuka. Pień był za ciężki dla mnie… a co dalej?). Ustalałam, jaki jest jego stan, gdy było nieruchome, a gdy żywe i wykazywało odruchy samoobronne, jakie ma rany i prawdopodobne urazy. Potem podejmowałam starania o to, by ochronić zwierzę przed różnymi intruzami czy drapieżnikami improwizowanym opłotkowaniem z leżących wszędzie gałęzi. I wreszcie dyskretnie oznakowywałam miejsce, aby ułatwić znalezienie zwierzęcia podczas udzielania mu pomocy wraz z odpowiednim ratownikiem. Tyle mogłam na tym etapie, nie mając żadnego wyposażenia potrzebnego do uwalniania z sideł czy opatrzenia ran. Ani pewności, czy znalezione zwierzę nie ma wścieklizny. A pozostawić tę istotę bez pomocy było nie do pomyślenia.
Pamiętam, gdy wcześniej przechodząc ścieżką leśną wzdłuż zagajników, po raz pierwszy w życiu poczułam nieznany mi drażniący i odrażający odór. Tylko odruchowe szybkie oddalenie się od tego miejsca uwalniało od tych nie do zniesienia woni. Nie musiałam długo czekać na wyjaśnienie. Przekazali mi je przechodzący polną przyleśną ścieżką znani mi z widzenia mieszkańcy mojej małej ojczyzny. Okazało się, że padł lis i zaraz dojdą do niego jacyś ludzie ze służb leśnych (zapobieżenie rozniesieniu się groźnej choroby odzwierzęcej wymagało odpowiedniego postępowania ludzi mających doświadczenie i wiedzę). Ten odór sygnalizował zaawansowane stadium rozkładu szczątków tego zwierzęcia. A lisy miały i mają złą sławę roznosicieli wścieklizny − podobnie jak borsuki buszujące nocami po lesie. Do obu gatunków fauny leśnej nierzadkie były i są wrogie nastawienia ludzi. Borsuki, znane ze swoich talentów budowniczych swoich nor na wielu poziomach i głęboko w ziemi, nawet do 5 metrów, przejawiają żywiołowe skłonności do rozszerzania swoich podziemnych terytoriów o ziemie uprawne w sąsiedztwie. Ofensywy podziemnych borsuczych najeźdźców od wieków zmuszały rolników i ogrodników do zakładania różnych zapór − w ochronie upraw i plonów przed szkodami.
W okolicznościach wymagających pospiechu nietrudno o przykre skutki nieuważności czy szarży na chaszcze. Dobrym zrządzeniem losu było, gdy pokonując na skróty w szybkim spontanicznym marszu niełatwe do przejścia gęste zarośla, raz po raz natykając się na przeszkody, np. zmurszałe resztki pni, doznając nieuniknionych otarć, zadrapań i ukłuć jeżynowymi kolcami czy oparzeń pokrzywami, nieraz okaleczeń kolan po potknięciach o niedostrzeżone korzenie, dochodziłam do którejś z najbliższych od miejsca krytycznego zdarzenia dróg z ruchem samochodowym (greiserówki, szosy poznańsko-mosińskiej i do Jezior). A tam pojawiała się nie tylko szansa. Na moje rozpaczliwe machanie samochody od razu się zatrzymywały. − Nie brakuje ludzi dobrej woli − myślałam wtedy wzruszona, choć najczęściej skrajnie zmęczona i w emocjach sięgających górnego pułapu wytrzymałości. − Co robi tu dziewczynka sama w lesie, przy szosie? Co się stało? − pytali przez uchylone okno. Wyjaśniałam, przedstawiałam się, a oni w stojącym na poboczu samochodzie najpierw sięgali do apteczki − obmywali i dezynfekowali te zadrapania, zranienia, a też nieraz napoili, nakarmili. Dla wzmocnienia! − sympatycznie i dziarsko komentując te gesty.
A najczęściej poza domem byłam od samego rana. Wędrówkę rozpoczynałam po śniadaniu. Dopiero chłonąc bezmiar przestrzeni sięgającej ponad pola i las − do słońca, oddychałam wolnością ptaka przeczuwającego bliskość celu, który nie uległ żadnej dotąd znanej myśli ludzkiej ani jej nie wymagał. Błogie te chwile zsyłały harmonie. Nasycona, silna, schodziłam z polnej przyleśnej drogi na dróżki i ścieżyny prowadzące do najbliższej mi z wszystkich sosen − leśnej siostry. Z rozłożoną wysoko i bujną koroną − czekała. Była uosobieniem piękna mocy i jego trwania. Przystawałam przy niej na dłużej, nieraz siadałam u jej stóp − potężnym jak na moje właściwości pniu. I choć rąk nie starczyło na pełne objęcie, często ją przytulałam. A gdy unosiłam głowę − bawiłam się myślami w dialogi ze słońcem przebłyskującym przez gałęzie jej korony. Nieraz wybierałam oddalone od niej zagajniki czy dukty. To tam właśnie napotykałam poranionych mieszkańców leśnego królestwa. Krzątałam się przy tych istotach, niejednokrotnie żałując, że nie ma przy mnie nikogo do pomocy. Odtąd zegary maszerowały osobno. Ich mowę czytałam w słoneczny dzień, tylko raz po raz sprawdzając długość i położenie cieni drzew. Nic dziwnego, że głód niekiedy upraszał się o moje łaski. Będąc w biegu do szosy, posilałam się nieraz o dziwo! nawet w sierpniu czarnymi jagodami! Aż zastanawiałam się, jaka to odmiana owocuje dopiero teraz? I nie mając szans na odpowiedź od okolicznych stworzeń innośpiewnych i innojęzycznych, a nieco zachmurzona, rozbawiałam się jak zwykle tworzonymi ad hoc różnymi pomocowymi rymowankami: A któryż to już któryż / rajski kąsek, a wybryk natury! albo: Ach, jagódko, / powisisz krótko! czy: Wiem, że cię zjem, / nie dam cię na dżem! lub pieszczotliwie i dziecinnie: Ty masz słodzik / a ja głodzik… I jeszcze, jak pamiętam stylizowankę: Milczysz i milczysz/ nie chciały cię ptacy, / nie chciały cię wilcy… /…
I te, nie tak częste powroty wieczorem do domu… Willi postawionej kilkanaście lat przed wojną przez Dziadków, blisko lasu. W niej wzrastałam, na wszelkie sposoby odkrywając, przenikając, rozważając i ceniąc to nadal żywe w mojej pamięci dobro niewidzialne, które płynęło ze słów, gestów, postaw moich bliskich w naturalnym potoku codzienności… Gdy stawałam w drzwiach, nie mogąc wcześniej dać im znać o sobie, wolałam nie chwalić się całodzienną robinsonadą. Zwłaszcza jej niechcianymi skutkami ukrytymi pod plastrami, którymi miłosiernie je opatrywali napotkani na drodze sprzymierzeńcy − szlachetni, piękni duchem i wolą. Późna pora powrotu nie mogła być łaskawa dodatkowym do zmęczenia po całodziennych trudach moich bliskich − zmartwieniom. Niepytana, nie epatowałam ich swoimi przeżyciami. Wolałam też nie wywoływać obaw o mnie zażywającej swobody i wolności. Ufali mi i nie ograniczali moich inności zwyczajowych. Dlatego też umiałam coraz lepiej sobie sama radzić w poczuciu odpowiedzialności za swoje wybory i postawy. A mając na dodatek na swoim niewidzialnym sztandarze także hart ducha i ciała oraz naturalne cele i zdobycze − z nową porcją refleksji i nauk ku pamięci − cieszyłam się myślą, że rosnę do świata. Trzeba było tylko większej cierpliwości na spuchnięte, obolałe kolana czy większe zranienia, które wykluczały na kilka dni plany wędrówek. A że na półce (i po części dopiero w zamiarach zdobycia) uśmiechały się jeszcze niepoznane powieści, nowele, a ich autorzy puszczali do mnie oko, miałam perspektywy: Juliusz Verne, Joseph Conrad (Józef Teodor Konrad Korzeniowski), Karol May, Mark Twain, Jack London, Arkady Fiedler, Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus, Alina i Czesław Centkiewiczowie… Porywał mnie też Samuel Smiles, dotąd czytany tylko wybiórczo. I na dosłodę odłożony na lepszą chwilę Edmund Niziurski − autor najnowszej nagrody wręczonej mi w szkole razem z uśmiechniętym świadectwem.
Niejednokrotnie myślałam w finale marszu przez chaszcze: Ci wspaniali ludzie i ich troska − jak dar z nieba! Angażowali się bez najmniejszego wahania nie tylko do samarytańskich pielęgnacji, lecz również do szukania rozwiązania w niesieniu ratunku zwierzęciu leżącemu w głębi lasu w urządzonej przeze mnie prowizorycznej zagrodzie z gałęzi. Nieustannie i z niepokojem myślałam o nim. Wiadomo, że dzikie poranione i cierpiące zwierzę, wychowane w naturze, nie mające kontaktu z ludźmi, nie czekało i nigdy nie czeka na ratunek od człowieka. A człowiek może zawsze pomóc.
Dobra wola jest największym mocarzem. Czerpie swoje moce z mocy i wartości sprzysiężonych w podnoszeniu człowieka na wyższy poziom − Stefania Pruszyńska
Nie było łatwo. Ileż trzeba było jazd do najbliższego telefonu. Ileż jazd po ochotnika specjalistę. Na każdym etapie zwyciężała dobra wola. To ona była i jest mocarzem. Czerpie swoje moce z mocy i wartości sprzysiężonych w podnoszeniu człowieka na wyższy poziom.
Pobytu w lesie, zwłaszcza gdy wędrowałam sama, nie ułatwiało pojawianie się obcych − ostrożność wobec nich w sposób naturalny podpowiadały instynkty i intuicja, lecz też przestrogi od rodziny i słuchy o tragicznych incydentach. Nieraz też biegały nie wiadomo czyje psy, najprawdopodobniej sprawcy wielu nieszczęść, potencjalnie nieprzyjazne każdej napotkanej istocie. Te psy kilka razy przecinały mi drogi. Sprawiały na ogół wrażenie porzuconych, zbłąkanych i głodnych. Choć bywały też zdziczałe, agresywne i zaczepne, które podbiegały. Z nimi radziłam sobie w różny sposób, wiedząc, że uciekając przed jednymi, popełniłabym największy błąd, a z innymi musiałabym stoczyć walkę na śmierć i życie.
W tych nie na żarty sytuacjach nieraz same leśne zwierzęta okazywały się moimi wyzwolicielami − a to nagle jakiś poruszający się w krzewach czy trawie zwierzak albo ni stąd, ni zowąd przebiegający nieopodal zając − ściągał na siebie uwagę osaczającego mnie, szczerzącego kły i warczącego na mnie psiego prześladowcy. Prowokującego do podjęcia walki. A ja, stojąc niczym kamienna mumia i unikając patrzenia mu prosto w oczy, najwyraźniej osłabiałam jego agresywne zapędy. Dlatego reagował podobnie jak inne psy na każdy ruch w otoczeniu − instynktownie podejmując gonitwę za łupem pewnie już znanym mu z jego poprzednich posiłków czy prób ich zdobycia. Na pewno mniejszym ode mnie. Być może mnie postrzegał jako rywalkę w łowach, drażniącą go na jego terytorium łowieckim. Albo potencjalną karmicielkę, która mu rzuci gotowe jedzenie czy nasuwającą jakieś skojarzenia z postacią czy postaciami, od których zaznał zła… Wtedy zerkając na przebieg polowania, które przenosiło się dalej, miałam szansę znaleźć jakąś grubą gałąź do samoobrony, szukać drzewa, na które mogłabym się wspiąć czy powoli się oddalać. Ryzykiem byłoby uciekać co sił, zwłaszcza gdy pies próbował w pobliżu schwytać małe zwierzę, które mu się wymykało, lecz nie potrafiło szybko biec, więc raz trwała szamotanina, a za chwilę znów bieg ledwie kilka metrów dalej. Tylko akcje pogoni za zającem miały kosmiczne tempo. Ducha trzymało, gdy udało mi się zobaczyć, że zając wyprowadził psa w pole − nie dał mu się złapać i zanęcał go do gonitwy, klucząc to w tę, to w drugą stronę, i zaraz przyspieszając tak, że zziajany zajadły myśliwy nie miał szans, a nie ustępował…
Dopiero później obowiązywały w lesie i przestrzeni publicznej zasady cywilizowanego świata: prowadzenie na smyczy czworonożnych ulubieńców i nakładanie im kagańców. A mimo to zdarzały się tragedie. Taką cenę miało ignorowanie tego nakazu czy nieupilnowanie psów agresywnych ras. Niezwykle rzadko − uciekinierów od źle je traktujących właścicieli.
Z tych doświadczeń wyrastały moje pomysły stworzenia młodzieżowego patrolu leśnego. Ta idea wymagała jeszcze obmyślenia, w tym tematycznego (czy np. nie warto byłoby wnieść też trochę wątków oświatowych albo kulturalnych) i oceny jej celowości. A przede wszystkim − sprzymierzeńców wśród dorosłych i chętnych do takich działań spośród rówieśników czy starszych. Zastanawiałam się, na jakich zasadach miałaby to być współpraca na przykład z Ligą Ochrony Przyrody i dyrekcją Wielkopolskiego Parku Narodowego i jakich trzeba by uzgodnień ze służbami pomocowymi (weterynaryjnymi). I kto mógłby zapewnić przeszkolenie i wyposażyć w środki potrzebne w dających się przewidzieć sytuacjach. Energia młodzieńczości skierowana na cele mające echo w marzeniach i pragnieniach dokonywania naprawy świata − mogłaby popłynąć niczym górski potok… zamiast ulegać rozproszeniu czy marnowaniu na to, co sprawia odwrotne skutki.
Takiej odrębnej inicjatywy, jak mi wiadomo, dotąd nie było i nie ma. A ówczesna sytuacja ustrojowa od razu ją wiązała z istniejącymi organizacjami, najczęściej mającymi rozbudowane struktury i kontrolowanymi światopoglądowo (ideologicznie).
Aktualnie pod szyldem Wielkopolskiego Parku Narodowego działa wolontariat koordynowany przez Maję Jabłońską. Sami o sobie mówią, że ich najczęstsze akcje skupiają się na sadzeniu drzew.
Gladiatorzy na podwórkowej arenie. Rzadko pojawiały się sarny. A jeszcze rzadziej zdarzało mi się dostrzec zaskrońce. Te węże lepiej się mają na terenach wilgotnych, podmokłych, przyjeziornych, które bynajmniej nie zachęcają do wędrówek w pojedynkę, czyli bez asekuracji − grząski grunt, liczne zapadłości i nieprzewidywalne inne przeszkody narażają na urazy, a nawet na groźniejsze sytuacje.
Któregoś dnia lipca rówieśnik (12-latek) z Poznania, będący w mojej małej ojczyźnie wakacyjnym gościem w domu moich znajomych, położonym w nadwarciańskiej części Puszczykówka, posunął się do schwytania zaskrońca (a nawet płoszenie tego zwierzęcia jest poważnym naruszeniem jego spokoju).
Rozemocjonowany, nadjechał rowerem, nakłaniając mnie do szybkich odwiedzin zaproszeniem na coś specjalnego. Zaciekawiona, poszłam, jeszcze nie wiedząc o jego trofeum. A on zamanifestował na podwórku przy świadkach, również dzieciach poznańskich wczasowiczów, zdobytą przez niego wcześniej niż ja specjalną wiedzę o zaskrońcach. A rywalizował ze mną o wszystko, jak często to było w zwyczaju dzieci przyjezdnych z Poznania, przekonanych o swoich przewagach nad miejscowymi tym, co posiadali albo umieli. A zaprosił mnie, by mi, jak sam podkreślał na głos, przedrzeźniając moje naturalne słownictwo przyswojone z lektur naukowych źródeł o świecie flory i fauny − udowodnić wyższość empirii, którą zaraz zamanifestował, od nieingerującej w naturę obserwacji, praktykowanej przeze mnie.
Wpuścił zaskrońca do wody w dużej cynkowej wannie, której goszczący go z krewnymi gospodarze zazwyczaj używali do gromadzenia deszczówki. Pieszczotliwie przedstawiony młodzik zaskrończyk (ok. 80-90 cm lub nawet 100 cm) w wodzie od razu wypiękniał, przybierając wyrazistszy ciemnozielony kolor. Po czym okazał się, ku mojemu zaskoczeniu i zachwytowi, podziwowi wszystkich pochylonych nad wanną − znakomitym pływakiem i nurkiem. Tyle że bardzo niespokojnym. To oczywiste, że znajdując się poza swym siedliskiem, pływał i nurkował samoobronnie, nadaremnie szukając wyjścia z niewoli. Po zakończonym pokazie (manipulacji zwierzęciem) zaskroniec został zaniesiony do lasu w miejsce, z którego został zabrany. Później okazało się, że z zaskrońcami podobnie eksperymentowali inni. Aby mieć wrażenia.
Tymczasem tylko wody jeziorne stanowiły naturalne środowisko płochliwego z natury zaskrońca i stwarzały mu najlepsze warunki do używania przez niego swoich talentów w pływaniu, nurkowaniu i łowieniu. Zobaczenie jego harców z nurkowaniem i zapierających dech scen polowań z połykaniem przez niego żywcem (bez uśmiercania) upolowanych − byłoby obserwacją misterium, bezcenną odsłoną prawdy na żywo o tym zwierzęciu i jego instynktach. Każdy obserwator miałby jednak status potencjalnego intruza. W każdej chwili mogącego zakłócić naturalną sytuację obserwowanego i wywołać wiele negatywnych skutków dla jego życia.
Fiasko eksperymentu z zaskrońcem, który przybysz, wakacjowicz, oparł na sztucznej tezie o wyższości empirii nad praktykowaną przeze mnie obserwacją nieingerującą w naturę, było nieuniknione. A dobitnie to potwierdził przebieg finału.
Dla dzieci miastowych, jak miejscowi nazywali wczasowiczów z Grodu Przemysława, las był dżunglą. Nieznaną krainą, w której wszystko się ruszało, chodziło, śpiewało, piszczało, wyskakiwało, podchodziło i czmychało, a niekiedy nawet sosny skrzypiały podczas wietrznej pogody. Komary zadręczały, osy żądliły… Biegały więc te młodsze miastowe z gwałtu rety i płaczem do mamy czy cioci po ocalenie i pocieszenie.
A tu nagle żywy wąż, nie ten na obrazkach. Samym swoim wyglądem jeżył. Nie mogło być inaczej, że gdy nagle się wynurzał, młodsi gwałtownie odskakiwali od wanny. Oni najpewniej za żadne skarby świata nie dotknęliby jego ciała. Dwunastolatek, eksperymentator, jako spełniony łowca i organizator pokazu zaimponował, a tym chłopcom urastał wręcz do rangi herosa. Niewątpliwie udowodnił nam wszystkim, że zaskroniec nie jest wężem groźnym dla człowieka, lecz trudnym do ujarzmienia czy nawet schwytania.
Nadszedł moment przesytu rozpaczliwą dynamiką pływania, nerwowego wynurzania się i płytkiego nurkowania węża. Bohatera nijak nie można było wyjąć z wody, a miał być odniesiony do lasu. Aby go pochwycić, dwunastolatek wylewał wodę z wanny kubełkami. Przewidywał, że inne rozwiązanie − wylanie wody z wanny przez jej pochylenie − umożliwi zwierzęciu ucieczkę, podczas której mógłby się jako nieproszony gość znaleźć się w ogrodzie sąsiadów. A to już niechybnie wywołałoby niepotrzebny konflikt.
Niepokoiłam, jak po tej przerażającej walce w wannie o wolność będzie się broniło to zniewolone przemocą stworzenie. To musiało być dla niego bardzo dotkliwe i wyczerpujące siły przeżycie. Będzie zdeterminowany, spróbuje uciec? A jeśli zacznie się agresywnie bronić, gdy zostanie osaczony? Większość zwierząt broni się agresją. Czy ukryje się, może gdzieś zaszyje albo uda martwego, aby odwrócić na moment uwagę polujących na niego i móc zaraz uciec? Ten trik praktykują nawet muchy. Dopiero po przyjściu do domu dowiedziałam się z lektury, że zaskrońce bronią się też wyjątkowo odstręczającą swym zapachem wydzieliną. Nieraz głośno syczą.
Pozostałego na dnie wanny w resztce wody zaskrońca, wijącego się i rzucającego się na wszystkie strony, udało się poznaniakowi po wielu próbach przymusić do skoku do podstawionej przez niego torby. Po chwili zamknięta na suwak torba aż bębniła od jeszcze gwałtowniejszych uderzeń przerażonego zwierzęcia. Walczącego już z maksymalną desperacją.
Emocje nas wszystkich sięgnęły zenitu. Wykrzyknęłam, czy wie, co znaczyła i znaczy ta sytuacja dla zaskrońca!? Jeden z chłopców, podobnie jak ja, nie mogąc znieść sygnalizowanych przez zaskrońca cierpień i zmagań, odmówił asystowania eksperymentatorowi w odnoszeniu węża do lasu. I przypomniał, niemal krzycząc (powołując się na elementarną argumentację, przekazywaną przez nauczycieli biologii czy poznaną z książek), że w żadnym razie nie powinno się zabierać do domu choćby na krótko żadnego zwierzęcia z jego naturalnego środowiska, gdyż po odniesieniu go z powrotem będzie ono miało obcy dla stada czy jego matki − zapach człowieka. I zostanie odrzucone, a samo nie da rady przeżyć − zginie!
Wtedy zapadła cisza, w której jedynie bębnienie torby od rozpaczliwych skoków, sprężeń i uderzeń zaskrońca nie ustawało. Od tej chwili nad całym zdarzeniem wisiało w powietrzu coś niedobrego, niewypowiedzianego do końca.
Niespodziewany marny, wywołujący silne sygnały dezaprobaty, efekt eksperymentu ugiął mojego rówieśnika. Na nic się zdała próba rewizji jego sztucznej tezy i formy przeprowadzenia dowodu, w których pominął sytuację zaskrońca, a skoncentrował się tylko na jego umiejętnościach i własnym usilnym dążeniu do zdobycia przez siebie pozycji zwycięzcy i zdobywcy roli lidera w gromadzie dzieci z Poznania.
Parę dni później w spokojnej już rozmowie z nim wskazywałam, że pokaz postawił przede wszystkim pytanie, kim może być człowiek wobec przyrody. Mówiłam, że gdyby szukać jakichś porównań i pomyśleć o okrutnej rozrywce starożytnych Rzymian, w której widowiskiem była walka na śmierć i życie przygotowanych do niej ich niewolników − gladiatorów, to analogicznie gladiatorem-rywalem zaskrońca była wola człowieka. Zaskroniec, uzbrojony w swoje instynkty i umiejętności, nie mógł się z nią mierzyć. Wola człowieka była i zawsze będzie nieosiągalna dla jego rozpoznania, niewidzialna. Ani wanna, ani torba nie miały też cech areny starorzymskiego partnerskiego pojedynku. Zaciekawiło go to porównanie. I przyznał, że nadal rozmyśla o tym.
Był przygaszony, mówił, że bardzo to wszystko przeżył. Wyznał, że uwolnienie węża nie było triumfem. Słuchałam w napięciu, ciekawa jego opowieści. Już w drodze do lasu zaskroniec coraz rzadziej rzucał się w torbie. Zaniepokoiło go to tak bardzo, że nieco odemknął suwak, aby dać mu pooddychać świeżym powietrzem. Gdy doszli na miejsce, a nie było łatwo je znaleźć, zaskroniec już nie dawał znaku życia. Leżał w rozpiętej torbie jak martwy. − Wszyscy staliśmy w milczeniu, wpatrując się w niego. Nie wierzyłem w to, co widzę. Zwątpiłem we wszystko. A tu nagle niespodziewanie wysmyknął się i sunął, byle jak najdalej uciec. Porwało nas. Hurrra! Brawo, mały! wykrzykiwaliśmy wszyscy niedowierzając − opowiadał barwnie, jak lubił. − Powracaliśmy już spokojniejsi, nieco pewniejsi, że da sobie radę. Ale nigdy tego nie zapomnę! − I cieszę się, że ciebie poznałem. Razem rozplątaliśmy to, co ja splątałem. Idźmy dalej! − podsumował już z rozpogodzoną twarzą.
Spędzająca sen z powiek porażka, ku chwale zalet i inteligencji mojego adwersarza, stała się dla niego od razu bardzo silnym impulsem do uznania wartości szczegółowej wiedzy z książek przyrodniczych i opracowań badaczy, po którą sięgnął w poczuciu bycia nie faire i doznaniu kompromitacji, szukając sposobu naprawy swojego wizerunku i postawy wobec obserwatorów i przyrody. To było światło, które zaprowadziło go po latach na studia i do podjęcia przynoszącej mu sukcesy pracy naukowej w tej dziedzinie.
Zaskrońce są objęte ochroną. To niezwykle pożyteczne zwierzęta, cenione za przywracanie i utrzymanie równowagi ekosystemu, m.in. karmiące się szybko mnożącymi się gryzoniami − szkodnikami. Są niegroźne dla człowieka, niejadowite. Płochliwe, uciekają przed człowiekiem, wyczuwając jego bliskość. Często mylone ze żmijami, wzbudzając lęk i panikę swoim pojawieniem się w miastach czy w pobliżu domostw − są bezmyślnie uśmiercane.
Najłatwiej odróżnić zaskrońca od żmii, sprawdzając dwie podstawowe cechy wyglądu: kształt źrenic i ubarwienie okolicy głowy. Zaskroniec ma okrągłe źrenice, natomiast żmija − pionowe. Zaskrońca można rozpoznać po charakterystycznych dwóch żółtych łukowatych plamach symetrycznie położonych w tylnej części głowy − za skroniami. Żmija ma bardziej masywną budowę ciała, a głowę wyraźniej zarysowaną i w kształcie trójkąta.
Znana żmija zygzakowata ma najczęściej widoczne zygzaki na ciele ułożone wzdłuż ciała w tzw. wstęgę kainową. Jej ciało zwęża się w kierunku głowy tak, że na głowie łuski wstęgi kainowej są zredukowane i mogą być ułożone w jedną z liter: X, Y lub V.
Na wczesnojesienną nutę. Nad polami unosił się zapach ziemniaków pieczonych w popiele. Stara tradycja, podtrzymywana w ucztowaniu biwakowym i harcerskim, miewała swoich hołdowników. Najczęściej biesiadowali rozważnie w sąsiedztwie lasu − pośrodku pola będącego rolą któregoś z mieszkańców Starego Puszczykowa. Śpiewali i rozmawiali. W zapadającym zmroku resztki światła ledwie rysowały ich sylwetki. To nieznane mi towarzystwo, raczej niepuszczykowskie, zazwyczaj męskie z nielicznymi kobietami, kojarzyłam z działaczami jakichś organizacji. Zwabiali mnie tymi wyczuwalnymi już z daleka aromatami uczty. Urzeczona, i przyznam − łasa na tę inność smakową ziemniaków, lecz też ciekawa tych ludzi, przystawałam dyskretnie nieopodal, pozostając niezauważalną kilkuminutową obserwatorką.
Od lipca do września zbierano w lesie suche szyszki i chrust na podpałkę. To zajęcie zwyczajowo przyjęte, lecz raczej już rzadkie, podejmowano nadal. Wtedy wprawdzie rzadziej parano się nim z motywów ekonomicznych, a często ze względów racjonalnych, okraszonych kapką hipokryzji − tłumaczonych jednoczesnym pożytkiem pozyskiwania z lasu tego, co przydatne w gospodarstwach domowych, i nieczynieniem tym szkód środowisku. Poniekąd słusznie zauważano, że zeschłe i upadłe gałązki, leżące wokół drzew, nie pełnią już pierwotnej roli w środowisku, a są łatwopalne i mogą być pierwszym zarzewiem groźnego dla lasu pożaru. Tego znikomego zbieractwa więc wtedy radykalnie nie zakazywano.
Z jeźdźcami z krain sztuki. Pojawiali się ze sztalugami w pojedynkę. Nie tak często, lecz przybywali. Co mnie natomiast za każdym razem zadziwiało, nie byli napotkanymi na trasach moich wędrówek, lecz znajdywanymi, „zwietrzonymi” przeze mnie − trafiałam do nich po nieoczekiwanie dla siebie samej zmianie kierunku wędrówki. I oni − artyści o różnych osobowościach, zwyczajach, sposobie bycia i nastawieniach, i ich malowanie było niezwyczajnością w lesie, egzotyką. A byłam ciekawa wszystkiego. Mając już 12 lat, podchodziłam do nich, 3o- czy 40-letnich twórców, pewna, że mnie i moje zainteresowanie sztuką potraktują poważnie. Od razu wyczuwałam i przekonywałam się później, który z nich jest z ducha prawdziwie wielkim artystą i dobrym człowiekiem. Tylko nieliczni z nich mieli „to coś”, co początkowo odsłaniało się niezwykle krucho, a było do odkrycia i takim się okazywało: indywidualizm, idee, ciekawy warsztat, wiedza, inteligencja, wielość zainteresowań, literackie umiejętności i zwyczaje w mowie i piśmie, pracowitość, skromność, ponadprzeciętna wrażliwość, empatia i kultura osobista.
Skupiali się na wybranych częściach lasu z imponującymi dorodnymi sosnami czy na przykład − łąką porośniętą zagajnikiem z młodymi sosnami, widoczną z jednego z okolicznych, a moich ulubionych pagórków, zwanego Glofem (śnieżną zimą − rajem dla saneczkarzy i narciarzy, a latem − panoramą widokową na pola, zagajnik u podnóża i domy z pobliża). Nie interesowało ich zobrazowanie rachitycznych ani okaleczonych sosen, a pytałam o to, wskazując, że są naturalnym i ciekawym plastycznie świadectwem mocy i niemocy przyrody. Wyjaśniali, że ich wybór wynika z pragnienia odsłony symboli sił witalnych i zdrowia lasu − drzew najbardziej okazałych i pejzaży wzrastania młodych. Niektórzy jednak bardzo żywo reagowali na moje sugestie-pytania o drzewa niedorodne lub powalone żywiołami natury, rozważali moje propozycje pejzaży z dzikością, splątaniem zdrowia z ułomnością w przyrodzie. Znałam wiele takich dzikich miejsc.
Wszyscy lubili, gdy z zaciekawieniem śledziłam każdy ich ruch pędzlem i spontanicznie reagowałam na powstającą wizję. W tym klimacie „od słowa do słowa” i reakcji na wizualne realizacje rozwijały się rozmowy, osiągając obustronną żywiołowość. Przechodzący obok wczasowicze czy znajomi mieszkańcy Puszczykówka podchodzili, często zatrzymywali się na kilka minut, by zerknąć na malunek i zamienić kilka słów. Dopóki obraz był w toku, powracali. Niektórzy zamawiali obrazy albo zamierzali kupić gotowe. I tak o artyście malującym w lesie powoli rozchodziły się wieści.
Dowiadywałam się od każdego z nich o różnych ważnych w malarstwie szczegółach. Byłam i samym powstawaniem obrazów, i rozmowami tak pochłonięta, zafascynowana, że trudno byłoby mnie odwieść od obserwacji i zgłębiania tajników, które mi powierzali. A malowali wrażliwie a z rozmachem, smakiem i polotem. Każdy we własnym stylu. A co najbardziej mnie cieszyło − mieliśmy wspólność idei związanych z przyrodą, jej celowym obrazowaniem na wszelkie sposoby − jako misją dla zachowania jej jako skarbu. I tak oto moje ulubione siostry leśne: sosny i brzozy doczekały się portretów.
Po oddech w słońcu i żywicy. W tamtych latach w Puszczykówku, szczycącym się marką podpoznańskiego kurortu, roiło się w miesiące wakacyjne od przyjezdnych z Poznania i wczasowiczów, zwanych letnikami. Jedni wypoczywali w ogrodach lub w lesie na kocach, leżakach czy w hamakach. Inni spacerowali, a jeszcze inni wyruszali podobnie jak miejscowi − albo na dziką plażę nad Wartą (niestety, wówczas było to co najmniej wątpliwej czystości i niestrzeżone kąpielisko), albo nad Jezioro Góreckie lub na jagody, poziomki, maliny, jeżyny czy grzyby.
Run na jagody w lipcu był spory, aż zaczął niepokoić skalą i skutkami. Nieumiejętne i zachłanne praktyki, gdy niszcząc listowie i gałązki, używano grzebieni do sczesywania tych owoców, by szybko napełnić nimi dzbanki, koszyki czy słoiki, i zadeptywanie krzewinek − pozostawiały smutne pobojowisko. O coraz większym przetrzebieniu cennych jagodowych siedlisk można się było przekonać, stwierdzając rok po roku ich zanikanie.
Gdy słodki sen zakłóca gorzka pigułka z dookolnej rzeczywistości, sens ma jedynie szukanie drabiny do świata wartości do ocalenia − Stefania Pruszyńska
Oprócz letników wzmacniających swoje zdrowie pobytem na świeżym powietrzu i przybyszów nawiedzających krewnych czy znajomych, pojawiał się w lesie niejeden odmieniec − jednodniowy turysta, który wjeżdżał do lasu autem i tuż przy zacumowanym wśród sosen pojeździe rozkładał koc lub foteliki czy leżaki i stolik, włączał na cały regulator radio tranzystorowe. I tak ucztował, zażywając pospołu z towarzyszącymi mu osobami, niekiedy dziećmi, relaksu na nową modłę. Niektórzy porzucali w pobliskich krzakach czy zagajniku stos śmieci. Często walały się na trawie butelki po wódce czy winie albo piwie, co budziło grozę, gdy pomyśleć, że po takim pikniku ci ludzie zasiadali za kierownicą, by powrócić do swoich domów.
Te dzikie obyczaje znajdywały przez wiele sezonów naśladowców mających za nic skarby lasu i ludzi, którzy je cenili. Pozostawiali po sobie przede wszystkim zgorszenie, zdumienie, oburzenie i bezsilny żal. Nierzadko prowokowali potężne awantury. A takie okoliczności wywoływały frustrację i zniechęcenie nawet najgorętszych miłośników puszczykowskiego wczasowiska, często całych trzypokoleniowych rodzin i najliczniejszych pośród nich osób ze starszych pokoleń.
Pośród cieni historii i świateł pamięci o bezimiennych. Moje piesze wyprawy wymagały oprócz naturalnej − wyjątkowej uważności. W lesie można było natknąć się jeszcze, mimo upływu wielu lat od wojny, na niewypały. Drugim rodzajem zagrożeń były sidła zakładane przez kłusowników. Inne zaskakujące zdarzenia potwierdzały również, że ostrożność, rozwaga, uważność, wiedza i różne umiejętności są tym rodzajem rynsztunku, bez którego nie sposób uniknąć znalezienia się w matni czy zdecydować o właściwym rozwiązaniu trudnej sytuacji.
Jeden z leśnych duktów prowadzących do Jezior skrywał kolejną tajemnicę historii. Zatrzymywałam się tam przy skromnych mogiłach kosynierów miłosławskich, o których jednak pamiętano − ilekroć tam przybywałam, tylekroć zastawałam zeschłe lub świeże kwiaty. To świadectwo pochylenia się w szacunku nad nimi, dzielnymi Wielkopolanami, którzy oddali swoje życie w zrywie wolnościowym, podtrzymywało wiarę w żywego ducha okolicznych mieszkańców, turystów i moich rówieśnych.
We Wszystkich Świętych − 1 listopada mogiły rozświetlały się lampionami i barwiły kwiatami przynoszonymi przez co wrażliwszych na los mających ostatnie kwatery ziemstwa w oddali od swoich bliskich. Wiem i sama się przekonywałam o tym kilka dni później, gdy nie było mi dane uczestniczyć w nawiedzeniu tych mogił w uznany tradycją dzień, że moje koleżeństwo − uczniowie czy harcerze w ramach akcji organizowanych m.in. przez działaczy ZHP i nauczycieli obu miejscowych szkół: nr 1 w Puszczykowie i nr 2 w Puszczykówku jak co rok zadali sobie trud, aby dać wyraz zbiorowej pamięci o spoczywających pośród sosen bezimiennych bohaterach.
Pamiętajmy o ogrodach… Z urody parków i ogrodów mimowolnie szepczą gusty i starania ogrodników. Ogród z mojej małej ojczyzny przy willi-domu rodzinnym zatrzymał się w zegarach dzieciństwa i młodości. Zarasta nostalgią jak druga moja ulubiona kraina dzieciństwa − park, który sadzili w swojej posiadłości Deierlingowie tuż przy pałacu adaptowanym po wojnie na budynek pierwszego etapu edukacji szkolnej dzieci z moich pokoleń.
Moją małą ojczyznę, czerpiącą oddech z leśnych przestrzeni Wielkopolskiego Parku Narodowego, niezmiennie i od zawsze barwiły ogrody urządzane zarówno przy licznych przedwojennych willach, mających właścicieli najczęściej wywodzących się z wielkopolskiego ziemiaństwa, elit intelektualnych i artystycznych, jak i w mniejszych przestrzeniach dokoła skromniejszych domostw. Przybywało wiele nowych enklaw zieleni i florystyki − otaczających coraz częściej nowe domy bez architektonicznych dekoracji, budowanych przeważnie z pustaków, a dopiero później − tych w stylach rezydencji.
Niektórych ogrodów i domów już nie ma. Ogrody odchodzą wraz z ich ogrodnikami. Zamożność i nowe pokolenia szybko burzą stare i zastępują je nowym. Przyroda, wierna swej misji − trwa. Pod czułym okiem nowych ogrodników cieszy urodą i obfitością.
Do dębowych i piaskowych oaz. Docierałam do kolejnych krain. Długo korciła mnie dalsza okolica nad Wartą z wielowiekowymi rogalińskimi dębami, hołubionymi i opiewanymi przez znanego w Polsce i za granicą mieszkańca Puszczykówka − działacza niepodległościowego i przedsiębiorcy, powstańca wielkopolskiego, pisarza, przyrodnika i podróżnika Arkadego Fiedlera, seniora (ur. 28.11.1894, zm. 7.03.1985 r.), ojca Marka Fiedlera i Arkadego Radosława Fiedlera, dziedziców i kontynuatorów rodzinnych tradycji pisarskich, patriotycznych wolnościowych i podróżniczych, prowadzących utworzone w 1974 r. Muzeum Pracownię Literacką Arkadego Fiedlera w Puszczykowie.
Nie przeoczyłam w wędrówkach również dziwoląga z innej bajki: żwirowni w Starym Puszczykowie − miejscowej naziemnej kopalni żwiru. Dobywano ten zapotrzebowany do budowy domów kruszec budowlany z podnóża pagórka przy ul. Jarosławskiej, co sprawiło, że wraz z latami nieustannej eksploatacji traciło ono coraz więcej swego bogactwa i stawało się niebezpieczne dla podkopywaczy.
Coraz częściej podchwytywałam z zasłyszanych przekazów i rozmów miejscową sensację o kolejnym zasypaniu wydobywców tego surowca po urwaniu się żwirowiska. Żwirownia została zamknięta dla swobodnie dotąd z niej czerpiących piaskowe runo, co odczytałam z postawionego przed urwanym zboczem zagradzającego dostęp płotka i tablicy ostrzegawczej.
Z refleksją. Nie takiej swobody poznawczej i przestrzeni do myślenia, jakiej mi dane było zażywać w mojej małej ojczyźnie, doświadczają współcześnie żyjące młode pokolenia − wtopione w wolnym czasie po zajęciach szkolnych w smartfony, tablety, komputery. A wiem, że nastolatki także czytają moją gazetę. Z myślą zwłaszcza o nich pokrótce przybliżyłam treści niektórych moich doświadczeń i poszukiwań w dzieciństwie.
W następnych latach stanowiły one źródło coraz to nowszych dociekań, przemyśleń i pełniejszych odpowiedzi. I wprawdzie przyszło mi obserwować, delektować się i rozmyślać pośród żywej przyrody nie bez otarcia się o zło czynione przez nieznanych ludzi naturze i nie bez narażania się na zagrożenia, jednak wiem, że to dobra droga do samodzielnego, indywidualnego i wypływającego z najgłębszych motywacji zdobywania bezcennych skarbów − wiedzy w naturalnych warunkach.
Opisywane przeze mnie sytuacje i zwyczaje z czasów dzieciństwa, zwłaszcza związane z przebywaniem w Wielkopolskim Parku Narodowym, podlegają znowelizowanym regulacjom prawnym. Aby przybliżyć Państwu informacje o tym, jak można korzystać z tego dobra, którym jest Wielkopolski Park Narodowy, udostępniam do lektury aktualnie obowiązujące Zarządzenie nr 6 Dyrektora Wielkopolskiego Parku Narodowego − w dokumencie PDF pobranym ze strony źródłowej WPN https://wpn.gov.pl/regulamin
Móc samodzielnie odkrywać naturę, poznawać jej właściwości i konfrontować swoje wnioski z wiedzą w edukacji szkolnej i ze źródeł z własnego wyboru, np. publikacji naukowych, znaczy zmierzać do pełni świadomości o niezliczonych aspektach życia. Znaczy też wyostrzać zdolności do odkryć, snucia własnych wizji, stawiania nowych drogowskazów czy osiągania realizacji bliskich innym własnym predylekcjom. Nieodzowne jest równoległe sięganie po literaturę piękną, poezję i sztukę.
Środowisko naturalne we współczesności stawia nowe wyzwania i wymaga ponadprzeciętnych kompetencji − adekwatnie do rosnących potrzeb jego ochrony. Pamiętajmy też o postaciach, które dla wspólnego dobra i natury popchnęły świat do przodu.
Stefania Pruszyńska
(Tekst aktualizowany).
A tutaj dla Państwa, Drodzy P.T. Czytelnicy, nadzwyczajny dodatek − o „Motylu z empatią” z poznańskiego parku, którego docuciłam…